|
Xena Warrior Princess: Polskie Forum XWP Xena Warrior Princess
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 18:18, 17 Lis 2009 Temat postu: |
|
|
Pasterz podszedł do niego z cebrzykiem koziego mleka. Pomógł przy postawiniu pierwszej i drugiej pętli żerdzi. Pokazał jak wiązać ścięgnami nachodzące na siebie paliki. Razem z Arechionem przymocowali drewniany krąg, ku któremu miały się ożebrowania zbiegać.
- [Szo. To wiąż żerdki, wiąż. Jak skończysz ozwij, naciągniemy wojłok z wielbłądziej wełny, jeden i drugi i obwiążemy sznurami. Paliki z zagródki trzeba będzie przenieść... A.. Pamiętaj. Zasyp ziemią wszelkie dziury w stepie! Nie ostawiaj śladów po palikach, poniał? Wystarczająco bochowie się szurmują już.]
- [Dobrze, dobrze... ] - odpowiedział białowłosy. Nie rozumiał sensu zasypywania dziur, ale skoro starek tak sobie życzy to zrobi to. Byle szybko, nim się dziecko obudzi i Sing wygrzebie z posłania żeby nim zająć. Ma leżeć z tyłkiem pod kocami i jak najwięcej odpoczywać! - [Nie pozwól Sing wstawać z posłania, ma leżeć. Jakby co, to mnie wołaj, wyperswaduję jej checi pieszych wędrówek.]
- [Szo, szo będzie leżeć, przypilnuję. Ty pracuj. Obmyję małyjego jak cielaczka i nasmaruję jak gąskę]
- [Dziękuję] - odparł Arechion, biorąc się dalej do pracy.
Arechion rozłożył resztę szczebli tej skomplikowanej konstrukcji. Wbrew temu co podejrzewał, nie dałby sobie z tym rady sam. Jurta była duża, wzystko się rozjeżdżało i trzeba było się mocno namęczyć z umocowaniem tego tak by stało prosto i nie przewróciło się przy dmuchnięciu wiatru. Jak tylko skończył, zabrał się za zasypywanie dziur, wedle życzenia starca. Nie było ich wiele, wystarczyło zagarnąć butem trochę błota i w miarę równo udeptać. Był już cały mokry... Życzył sobie dziadek żeby go zawołać, to go zawoła. Ale pewnie przez ten wiatr nic nie usłyszy... Udał się więc do jurty, by powiedzieć, że skończył i że mogą naciągnąć skóry na stelaż... Choć ten pewnie zajęty myciem Szena jeszcze. Krzywdy mu raczej nie zrobi, a mały go chyba lubił... Patrzył na niego tymi swoimi wielkimi oczyma, pełen zainteresowania. Białowłosy widział... I nie obawiał się, że Szenowi coś się stanie.
Pasterz wrócił do jurty. Otrząsnął się jak mokry pies. Kubrak i buty umieścił przy ognisku. Czapkę zawiesił na rzemieniu. Rozdmuchał ogień. Ciepłe jeszcze mleko od udoju przelał w gliniaków i do bukłaka na ajarowanie. Część na ser. Odrobinę do miski dla małego. Przygotował wodę w misce, w której widział, że biełyj mył dzieciaka i nakruszył ziól, po czym zalał wrzątkiem. Zaparzy się i ostygnie akuratnie.
Podszedł do posłania i przyglądał się przez chwilę Azjatce.
- [Dutki bolą, a?] - zagadnął. - [Gorej mniejsza, ale bolą i kaszel jest. Ja słyszałem całą noc jak żeście się kitrasili, ech. Tak nie może być. Ani wy, ani ja nie wyspimy się. To żadne leczenie, te jego ziela i klepanie. Mam ja co inszego. Batidka stawiała. Baszki, znasz?]
Sing Lung pokręciła głową.
- [To poznasz. Postawim. Szklaneczkę się bierze, bimber, zagiewkę. Ogrzewa i na skórze przykłada. W mig chóroba wynijdzie. Ale małejemu nie można było. Za słabiutki, za maleńki. Tobie pomoże białku, obaczysz. Do końca szurmy będziesz mogła wstawać. I jurtę oporządzać] - dodał.
Sing Lung zastanowiła się. Nie znała... Nie do końca... Coś słyszała... Ale nie przypominała sobie nic z ogniem. Ale to chyba coś jak inhoa i akupresura. Igieł nie miała jak użyć sama na sobie. A to... Chyba nie powinno jej zaszkodzić. Tylko jak? Na piersi? No... pokazała je raz dziadkowi, ale to o co innego szło. Okazało się, że się myliła. Teraz niby ren, ale... Przy Arechionie dziwnie się czuła, chociaż tutaj w paradę jej wchodziło serce. Dziadek obcy, starszy, ale jednak mężczyzna. Niby ren, ale czy uchodzi?
Pasterz skrzywił się i potarł po szczeciniastym policzku.
- [Nie frasuj się tak. Na cycoszki nie będę kładł. Ja nie Batida, nie będę probował tam gdzie może zaszkodzić. Na plecy. Caluchne plecy wzdłuż kręgosłupa. A ty sobie legniesz na cycoszkach w cieple i tak godzinku. Potem zdejmiem, okryjem i spać. Jutro znowu. Gdzie u was winku?]
Sing Lung wskazała ręką, na szczęście już dała jak to pasterz mówił cycoszka Szenowi kiedy nie było obu mężczyzn w jurcie. Naprawdę zdrowiał! Porządnie ssał. Chociaż nie było to dla niej teraz przyjemne cieszyła się. Karmienie nie trwało długo, bo i pokarmu nie miała prawie po odciągnięciu i nie ssaniu przez synka od dłuższego czasu, a i Szen nie jadł jeszcze tyle jak normalnie. Właściwie dała mu bardziej na próbę i z przyzywczajenia niż rzeczywiście do karmienia. Odwinęła ostrożnie materiał. Cały był w żółtej skorupce. Jak kurczaczek... Taki na swięto wiosnny, glazurowany. Albo kurczaczek w cieście. O to bardziej. Taki pierożek przygotowany do smażenia w głębokim oleju, uśmiechneła się. Nawet włoski miał tym całe umazane! Zawineła małego z powrotem i tuliła go do siebie. Szen, początkowo bardzo niezadowolony z tego całego opatulenia, przytulił się do niej spokojnie. Widziała, że w prawym uszku faktycznie ma jakas wydzielinę i strupki. Powinna mu to wyjąć, oczyścić? Szen nie zareagował nawet jak Pasterz wrócił. Głaskała synka leciutko po brzuszku.
Pasterz poszedł do kuchennego kątka. Szurał tam czymś, postękiwał, sarkał, pobrzękiwał szkłem. Wrócił z miską, w której stukały o siebie małe kolrowe szklaneczki. Zalał to biała wodą z imbryka. Wziął wino. Wyjał szklaneczki, wodę wylał za jurtę, każdą polał winem. Odstawił z drugiej strony posłania wszystko.
Wróciłdo kątka skąd tym razem przynuósł miseczkę koziego mleka, gałaganek i i miskę kuskusu.
Kaszę wrzucił do kociołka. Przysiadł na posłaniu i sięgnął po Szena.
Sing Lung cofnęła się odruchowo, przytuliła bardziej synka. Zaniepokoiła się widząc miskę z mlekiem.
- [Dziadku co wy? Ja mu już dać dałam. Nie trza.... mu tego białego. Nie dawajcie, to szkodzi]
Popatrzyła na nią marszcząc brwi i z wyciągniętą ręką. Za chwilęchyba zrozumiał o co chodzi. Pokręcił głową.
- [Nie gadaj babo, ja małyjego obmyć chcę z mumio, z maści. Mleko rozpuści skorupę i zejdzie, nie psowając dziecku skóry. Jużem to robił jak gorałaś czy spałaś. Nu daj dzieciaczka. Bo napar stygnie i mleko też, a lepszejsze jak ciepłe. Jak kcesz to go sama możesz nasmarować patom, a ja ci żryć dam, szo?]
Wahała się.
- [Tylko umyć? Rzeknijcie, nie dacie mu pić tego?] - upewniała się jeszcze.
- [Oj ty durna, durna, przeciem rzekł, że nie. Na co mi droczyć się tak durna z białku. Kak bym kciał, to bym wziął jak spałaś abo teraz siłą. Słabaś, nie zrobiłabyś nic, nie wstała, biełycha po pomoc nie zawołała z tymi dudtkami. Ale ja nie z takich... Nie z takich. Tam gdzie ci się należało, toś oberwała po gębie. I przyrżnąlbym ci jeszcze raz i nachajką tyłek obłożył za durnosć, ale dziecku krzywdy nie zrobię. On małyj, niewinnych za durność matki. Dawaj, dawaj.]
- [Przepraszam] - powiedziała cicho, spuszczając oczy i w końcu podała Szena dziadkowi. - [Nie mówcie tylko Arechionowi, dobrze? Gniewałby się na...]
- [I dobrze by się gniewał na ciebie za takie mnie obrażanie] - przerwał jej pasterz. - [Ale nie powim. Ja rozum mam. Twojemu biełychowi nie lza znac takie. Na co mu zgryzota, że ma durną babę, nu.] - zasarkał, delikatnie obmywając jak poprzednio chłopczyka z maści. Sing Lung spostrzegła, że Szen nie wygląda na przestraszonego czy zaniepokojnego z faktu, że jest w rękach starszego mężczyzny. Spokojnie dawał się obmywać, ssąc sobie naraz kciuki obu łapek czy też łapiąc się za piętki, gaworząc i przyglądając się starkowi. Chyba był zadowolony, że ma wolne nóżki i rączki i korzystał z okazji.
Pasterz gdy skończył, podszczypał maluszka w policzki, wstał podszedł z nim do miski, łokciem sprawdził wodę, mruknął z aprobatą i powoli zanurzył małego raze mze swoją ręką, na której go trzymał. Obmyłgo szybko, łącznie z główką, wytarłdo sucha i zawinął w bety i podał go Azjatce.
- [Naści. Ogrzej go i poczekaj aż mu włoski przeschną. Potem nałożymy maść. Masz tutaj miękką cielęcą skórkę, uchi mu oczyść z choroby, mnie by pewnie piskał. A jak Skończysz, to ja bym...] - podrapał się po szczęce. - [To ja bym miał... jedną sprawu do ciebie. Wisz... Kak w górach... Mnie nado... troszku, a? Sem popsował, a tak lżej.]
Popatrzyła na niego, nie do końca rozumiejąc o co dziadkowi chodzi. Stekał, zacinał, w brodę drapał... Chya mu przez gardło nie chciało przejsć... że o coś chce ją prosić? Popsował? Kak w górach? Aaaaa uśmiechnęła się.
- [Dzadkowi noga doskiwera, tak?] - domyśliła się. - [Chcecie żeby poleczyć?]
- [Ano] - sapnął zadowolony, że nie musi więcej tłumaczyć. - [Szurga teraz, to bolim. A i jazda na koniku i ziąb tam w gorach nie polepszył. A nie chcme by ten twoj biełych widział, że ja taki... no wisz... nogom ciągnę i stękam. Ja ni powim mu o twojej durności, a ty poleczysz i ni powisz mu a tom, nu? Machniom?] - zaproponował.
Westchnęła w duchu. Ha, tak to mówił, że nie powie, a teraz to machniom. No może tylko tak mówi... Może i tak by nie powiedział... Ale przecież nie odmówi starkowi ren. Poleczyłaby i tak. Poszedł z nią w góry. Rzeczywiście nie pomogło to jego chorej nodzę, więc to i jej wina. Jest mu to winna, a nawet jak by nie była to jej obowiązek wobec starszego, mężczyzny i jeszcze gospodarza. Trochę chyba nie zaszkodzi... Rzeczywiście niech nie mówi nic Arechionowi, on nie zrozumie i tylko będzie miał do niej o to pretensję. A dziadek chyba nie chce się po prostu przyznać, że mu to naprawdę pomaga i że potrzebuje jej umiejętności. Do tej pory obywał się bez tego i pewnie znosił ból, teraz zobaczył, że może choć na parę godzin zapomnieć o tym i poruszać się prawie jak dawniej. Zamknęła na moment oczy. Reiki głównie, inhoa może na krótko, bo dziadek zacznie skakać jak kózka jaka, że nie boli i będzie gorzej niż było. I odrobineczkę czi, ale tylko odrobineczkę, zabezpieczenie wciaż chyba działa, więc nie wpadnie w letarg najwyżej głowa ją poboli...
- [Szo. Machniom, machniom] - zgodziła się. - [Dajcie no tutaj tego kulaska dziadku, poleczym. Ale pomnijcie, ja nie boch, ja nie naprawię nogi tak jak było. Za stara rana, kość to może jeszcze...] - nie zdradziła, że mogłaby to nastawić odbudować. W tej chwili to by ją mogło nawet zabić... Może za jakiś czas. Pamiętała ile ją kosztowało z rękami Arechiona, a tam był małe kostki i jeszcze zdrowa była, a prawie przytomność traciła. Jeżeli szybko wyzdrowieje, jeżeli ten dziadkowy sposób na chorobe rzeczywiscie przyspieszy jej dochodzenie do siebie, to może spróbuje... Chociaż z kością. Nerwów już nie zaleczy, nawet dopiero co uszkodzonych nie potrafiła, nie jest Lao Ma, ale może dziadek będzie mógł chodzić bez laski i sprawniej ruszać nogą. Ren... To co czynimy wraca do nas. Karma. Pomógł im, Tian powinno go nagrodzić za dobre serce, należy mu się, a ona postara się spełnić ten prorządek. - [No nie wiem, obaczym, ale teraz tylko tak jak w gorach, szo? Nie mam tyle siły. Prawie nie jadłam...]
Dziadek wyraźnie uradował się, pokiwał energicznie głową, zaraz klapnął na posłaniu i podsadził nogę do leczenia.
- [Nie frasuj się białku, nie frasuj, ja już rychtuję dla ciebie żryć, widzisz?] - wskazał saganek. - [Troszku poleczysz i ja zaraz ci dam ze słodku. Obaczysz. Dobre. Batidka robiła z rana.]
Pokiwała już tylko głową. Położyła synka obok, przykrywając go dobrze i wyciągnęła ręce do dziadka.
- [Tylko mi zdejmijcie to z rąk, a potem dobrze oaptrzcie tak jak było i zanim Arechion wróci.]
Dziadek zaczał odwijać bandaże - [Nie wróci tak szparko. Jurta duża. A on nienawykły. Ja wim, że on pewnikiem se umyśla, że on wi lepiej ode mnie, że po jego, że nic to to takie. On młodyj, silnych, woj jak mi rzecze nie raz i nie dwa. Ale durnyj. To obaczy. Trza lat. Wiela zim, wiela wiosen by na stepie dziełać cosik tak jak by pierze lekko. Moje ręce nawykłe alem przecie nie wyssał z mlekiem maci z cycoszka. A on... Ty go nie możesz nauczyć kak ma byt?] - skończył odwijać, Sing Lung kazała mu podwinąć nogawicę i przyłożyła dłonie. Najpierw od dołu.
- [Ostawcie dziadku. On z daleka. Mówiłam. Ostawcie. Dajcie mu pokój, nie burczuccie się na siebie, bo mnie smutno od tego. On bez ojca był, mać go chowała, to taki jaki jest. Mężczyzny nie znał, gardłować lubi, nie wie, że wam twarz odbiera. Ale widzicie, że się stara, pomóc wam chce.]
- [Ano tak. Bez ojczulka, mać go chowała, mówił mi. To nie dziwiota, że taki dziwnisz i durnyj mimoch biełuchnego łba. Stara się, stara ino buntuje a nie nada, nie lza. Możem zrozumie. Przeca wy tu jeszcze pobędziecie. Ty popsowana, małyj nie lza w takom szurgu jechać. Może ja trochu dłużej tu ostanę... ]
Sing Lung nic nie mówiła, przykładała tylko dłonie stosując reiki, na kostkę, na kolano najwięcej. Może... Chociaż Arechion uparty jak osioł i mimo że mu nie raz tłumaczyła jak powinien się odnosić do starszych i tych wobec których ma li, on i tak próbował zmieniać świat, który nie był jego Wyspą, a ren Kamaelami. Ale może... Jakoś nie będą przynajmniej skakać sobie do oczu. Może Arechionowi rzeczywiście przyda sięi na dobre wyjdzie wspólne pracowanie z dziadkiem. Z człowiekiem mimo wszystko spokojnym. Czikungu wciąż nie potrafiła go nauczyć... Może przebywanie z drugim, starszym mężczyzną lepiej na niego wpłynie. A dziadek coś mówi, że tu dłużej zostanie niż ten miesiąc?
- [Jak to? Nie spieszy wam się, nie idziecie na naowe pastwiska albo do miasta?] - spytała zdziwoona.
Pokręcił głową - [Do targów jeszcze czas. Wojłoki nie gotowe. Kaszmir dopiero muszę upleść. Skórek za mało. Nie ma mi na co teraz już iść do Baku. A dromku i kozku tutaj maja co żryć. Ja nie dlatego... tutaj...] - chcrząknął, zamilkł, poruszył się. Zabrała ręcę.
- [Boli? Coś żle zrobiłam?]
- [Nie, nie, rychtuj dali, rychtuj, hen hao, jak mówisz. Tylko... Wisz... widziałaś kurhanik. Ja tutaj co rok jadu... Dla nich... Rozmawiam pod niebem z Batidką, teskno mi wisz? Ale tutaj bliżej. No i o kurchanik trza dbać, bo pogoda na stepie psia jego mać. A Batidka zła by na mnie była, skórę by mi moją lagą wygarbowała, że o niej nie pamiętam, że kurchanik niszczeje... Wracam i czekam. Czekam kiedy bochowie mnie zawołają, że dość już się obrobił z kozkami i dromkami. Dosć. A ja teda poproszu szamanis... Odprawią na koniu, odprawią na szamanijskim koniku-bębenku, na świeżu łąku i wierom, że do mojej Batidki, do córuchny, do Timurka, do synka mojego, co go po stpeie rozwłoczyli...] - Westchnął. Sing Lung nic nie mówiła, chociaż płakać jej się zachciało. Starek takie rzeczy mówił... Jej obcej... Ale może dlatego. Była kobietą, przy niej mógł trochę słabości okazać. Mówił jej już trochęw drodze do jaskini, ale może nie pamiętał, a może chciał jeszcze raz jak miał okazję.
- [Kiedym wszedł wtedy do jurty... Kiedy wy... Ty go tuliłaś do cycoszków, on zmęczonyj po chędożeniu... Ja obaczył, że wy tak... i kołdru... Batidka robiła. Nasza... stadła, po ślubna. To mnie... Taka żałość wzięła. Tak tęskno. Żem sam... że bez niej... Baba bo baba, durna nie, ale tęskno i tak... rozumisz?]
- [Rozumiem, rozumiem] - dziadek za nić nie powie, że kochał tę swoją Batidkę. Mówi, że durna, a pewnie tak jak Arechion... Mówił, że nie potrafił jej ulzyć w cierpieniach, nie z braku serca, ale z jego nadmiaru... - [A teraz wybaczcie, ale cichajcie. Muszę teraz uważać, żeby nie popsować. Cichajcie].
Dziadek i tak zamilkł, patrząc na Szena, a ona zamknęła oczy skupiła się i zaczęła przesyłać dorbinki czi do kolana. Powolutku, ostroznie, mało... Mało, ale i tak poczuła się słabo, w głowie jej się zakręciło, łupnęło tępo. Ale raz tylko. Na szczeście już wystarczy. Zabrała ręcę, przełkneła słinę i opadła z ulgą na poduszki.
- [Poleczyłam. Lepiej dziadku?]
Wstał, pokręcił nogą.
- [Szo, lepij, lepij! Udałaś się... udałaś córochna] - wyrawało mu się. Chrząknął. Usiadł na powrót, nachylił się i szybko obpatrzył jej znów dłonie, potem podał jej dziecko.
- [To poczywaj białku, a ja kuskus robię i czaj. Bo pewnikiem cię suszy] - mruknął jeszcze.
Coś mruknęła, nie zrozumiał co. Zajał się czajem i jedzeniem. Do kuskusa dodał miodu i rodzynek. Podszedł z miseczką i czarką czaju do posłania, żeby jej podać... ale Azjatka spała obejmując synka... Postawił naczynia obok i podrapał się w głowę. Wystygnie... Ale chyba nie będzie jej budzić... Jak biełyj chce to niech budzi i karmi.
Arechion wszedł do środka, Sing była tak jak ją zostawił z tą tylko różnicą, że spała, tuląc do siebie Szena. Uśmiechnął się i zwrócił cicho do dziadka:
- [Postawione]
- [Szo] - odparł starzec, zagarnął go znów na zewnątrz, gdzie sprawdził całą konstrukcję, po czym zaczęli naciągać na nią wojłok.
- [Dziadku, nie chciałbym się wpychać w twoje zasady... ale mój pies, Diana, ona się pochoruje na tym wozie, jeśli pogoda będzie taka jak mówisz. Jest przyzwyczajona do tego, że Sing, Szen i ja jesteśmy blisko niej, że może się podłożyć do głaskania...] - dostrzegł krzywe spojrzenie pasterza. - [Chodzi o to, że to członek rodziny i chciałbym cię prosić o zgodę by Diana mogła tę całą wichurę przesiedzieć z nami w jurcie, w cieple] - wyrzucił z siebie szybko. - [Nie łaziłaby po całym namiocie, leżałaby grzecznie koło naszego posłania. Wytrzepię ci dywany z sierści, jeśli z tego względu nie wpuszczasz psa na teren dla ludzi]
Pasterz sarknął, prychnął, szarpnął wojłok mocniej.
- [Durny... ty myślisz, że trzepanie dywanów cały zamęt? Ty nie wiesz co one znaczą, a? Ty skuda? U wasz bochów obrażacie? U was bochowie nic? Ja słyszał dawna, dawna... W Baku był taki... gadał, że bochów nie ma, że ludzie równi, że białku niczema nie różni od mienia i tieba. Nach. A niby baba to kuśku ma? A ja niby to cycoszki dla dietka? Durny. Ano i go bochowie pokarali, pierunem strzelili kak zawziął i na świątynku wlazł i krzykol, że on bochom pokazy, że on pokazy, że bochow ni ma i że czławiek to cała siła. Ty takoż chcesz, a? Takoż u mnia za gościnę chcesz bochów obrażać, wygrażać, co by mnie starka perunem spalili. Patrzaj, tutaj niebo szerokie, na caluchnę ziemię. Wszystko widzi, wszystko słyszy. A ty mi sobak chcesz w jurtę kłaść bo to niby tfu jego sobacza mać radzina tiebia?!] - zdenerwował się.
- [Spokojnie, dziadku... Z Wyspy Dusz jestem. W bogów wierzę. Jestem mocno wierzący w Matkę Nornil, Boga Dusz i ich trzy córy, dziadku. I w mojej kulturze, kobieta jest równa mężczyźnie, a nawet ważniejsza niż my. U mnie kobietę się szanuje i dopieszcza, nie czyni jej krzywdy. Możesz się dziwić, ale nie karzę Sing za nic i nie rozkazuję jej jak jakiemuś podkomendnemu. Staram się dać jej szczęście i poczucie bezpieczeństwa, a nie ciągły strach przed siarczystym policzkiem czy kijem na pośladkach albo plecach. Nie życze źle nikomu, chyba, że mocno mi za skórę zalezie. Nie biję kobiet, chyba, że muszę i chyba, że byłaby to... A zresztą nie ważne. Tak, pies mi rodziną, uratował nie raz życie i moje i Sing, płacąc za to również swoim zdrowiem. Mam ją od małego.]
- [Sobak to nie radzina. Nie gadaj tak, bo siem pogniewamy. Sobak taka natura. Takoj jak i moj. Pilnuje, strzeże. Ja dobrym dla niego. Nie bijem. Ale jak by ugryzł czy się zbiesił, to zatłukę. On do roboty, a ty synek banialuki jakieś mi tu... Ty nie wiesz, że dla mnie, nomad, koń wielka rzecz. Piękna, dobra. A nino tego ja w jurtu go nie biorę. Wyżej czławieka nie postawię, urżnę kak trza będzie. Moj sobak na dworzu całe dnie i zywi. A twoj co? Jak taki choryj to go ubij i nie męcz kak ty go tak lubisz. Biełku nie równa. Ona insza, ja inszy. Ona lepsza w tym, ja w inszym i jeścio żebym ja miał jej pokłony dawać?! Moje miejsce tu - zatoczył ręką - jej miejsce tam - wskazał justę i tu - wskazał pierś. O, mowisz, że białku uderzysz. Kak trza, szo? Nu ja takoz. Jak trza. Alem nigdy nie uderzył Batidku jak nie trza i nie tak co bym ją popsował. A i nie miał po prawdzie za co. Nawet jak mnie skrzykała, nawet jak uparła i w gory polazła, nie uderzył ja jej. Córuchny też i dbał o nie i płakał synek, straszniom płakał kiedym cieżki kamoszki im na głowę, na ruki, na cycoszki kładł tamoj!] - machnął ręką w stronę strumienia. Zamilkł ciężko oddychając.
Białowłosy rzucił mu zimne spojrzenie.
- [Dziadku, ja twoich wierzeń i zasad nie obrażam. Nie obrażaj więc i moich, mówiąc, że to banialuki. Przykro mi, że pochowałes całą rodzinę i tułasz się sam, ja bym tak nie potrafił, zabiłbym się albo umarł po prostu z tęsknoty, taka moja natura. Powiedziałem, że nie uderzę Sing... Ani żadnej kobiety, która jest tylko kobietą. Uderzę tylko jedną... barbrzynkę. Potwora... a w zasadzie to zabiję... Nie za to, że mnie torturowała i ukrzyżowała, ale za to jak potraktowała Sing. Za to, że mogła zabić mi dziecko i za to co mówiła o moim bracie] - rzekł, pociągając mocniej tę skórę, którą właśnie trzymał. Aż dosięgnęła tam gdzie dosięgnąć miała, pozostawiając dziadkową część daleko w tyle. - [Diana... jeszcze chora nie jest, ale jeśli będzie za długo w zimnie i sama, to owszem, zachoruje i zdechnie, a ja tego nie chcę. Twoje zwierzęta mają swoją jurtę, ciepło im, bo grzeją się nawzajem, mój nie ma tego. Jest sam, na uboczu... I to suczka jest. Dlatego cię proszę. Zależy mi na tym, by była blisko nas i nie zdechła mi z powodu jakiegoś choróbska. Co mam zrobić? Paść przed tobą na kolana? Bić czołem w ziemię?]
Upadł na kolana i rozłożył na moment ręce. Potem przysiadł na piętach w seiza i zaczął się pochylać. Skoro innego sposobu nie ma, skoro Sing tylko tym go przekonała... To może i jemu się uda. Identycznie jak w Nippon, ale widać tylko to na niego działa. Upodlenie.
Pasterz uspokoił się trochę, pokręcił głową. Nawet nie wie jak szacunek starszemu okazywać... Przecie nie tak... Co to takie... Co on Chan jakowyś co by przed nim nos w trawę chować? Nomadzi równi... Nomadzi tylko przed niebiem głowę pochylają. Ale on nie wie... Jego mać chowała... A ta jego biełku dobrze poleczyła, dobrze. Trza mu tego sobak poratować może... ale kak jak bochowie zagniewani?
- [Ty nie mnie synek błagaj tylko bochów. Bo to ich obrazisz, nie mnie. Ale mosz w jednym rację. Do obroczków nie pójdzie... Nastraszy mi je, a moj sobak ci poszarpie... Suczka nie suczka... On nie nawykły, on sam jako i ja... Ja też nie nado szukać innej... Ty pomarłbyś? A kak, kiedy uprosilim? A ty co, pochorzać takoż chcesz? Ja starek mam i tiebia i białku kurować?] - obruszył się. - [I kapotu po Drmitrze uwalasz, nu, wstawaj, wstawaj. Szo... Kak tieba nie o radinie, że sobak, chodzi... Tylko ci potrzebnyj i żeby nie zdechł... Ja mówił, budu trza narychtować, Dobru budu, a potem... obaczym. Obaczym kak wołk nażryj i kozku nie poszarpana] - zakończył. - [A teraz równo, nie szarp tak ku sobie, bo sztachetku puszczą. Powoli, ostrożnie. I druga warstwa.]
- [Buda nie ochroni jej lepiej niż wóz... Musi być tam, gdzie ciepło. Sama sobie nie nagrzeje, a i przytulić się do kogo nie ma żeby ciepłem dzielić... Tak, umarłbym. Jak i każdy inny z mojej rasy, tak już z nami jest. Moja matka odchowała moje rodzeństwo i mnie... i umarła. Sądzę, że żyła przez te dziesięć lat wojny, bo myślała, że wrócę szybciej. Ale nie wróciłem. A umrzeć mi moje boginie nie dały, bo misję do spełnienia miałem. Obiecałem coś matce, musiałem wyzdrowieć by dotrzymać słowa. Potem spotkałem Sing i... No i mam rodzinę.] - tym razem pociągnął równo z dziadkiem. Buda... Też coś. A w czym taka buda lepsza od wysokiego wozu? Na zimnej ziemi? Przecież to nieludzkie! Sing też się burmuszyłą z początku, a teraz traktuje jak członka rodziny.
- [Obaczym, Zrób budu. Możesz ze skrzynkom na suszki] - poradził wspaniałomyślnie i nie wracał już do tego tematu. Nie powiedział też na głos co myśli o matce, która obumiera swoje dzieci... A wnuki? Żyje się dla rodziny, nie dla jednej osoby.
Prych, chyba pogięło dziadka do końca.
- [Obaczym, obaczym... Nie możesz się jasno określić i powiedzieć tak czy nie? Na wozie będzie jej cieplej niż w jakiejś pożal się Nornil budzie, którą byle jaki deszcz podmyje i szybciej życia pozbawi.]
Białowłosemu nie podobał się ten pomysł. Bardzo mu się nie podobał. W milczeniu skończył tę jurtę, zagonił bydło do środka, zamknął i poszedł nad strumień wymyć naczynia i zrobić pranie. Woda wezbrała, w górach musiało więc mocno padać. Grzmiało też coraz bardziej... Sing śpi, mały śpi. Już wykąpany, czyściutki... Trzeba go tylko nasmarować, ale może się chwilę dłużej do mamy poprzytulać bez skrępowanych rączek i nóżek. W końcu choroba mijała... I wydawał się spokojniejszy, weselszy... Dziadek go polubił i wyglądało na to, że z wzajemnością. Z początku Arechion był nieufny... Może nawet trochę zazdrosny, że obcy człowiek zajmuje się jego synem jak swoim własnym, ale później zobaczył, że nic się złego nie dzieje i pozwolił mu zajmować się Szenem. Sam miał więcej czasu dla Sing i na sen. Choć w tej chwili był na niego zły. Za rozmowę przy rozkładaniu jurty... Za to jak traktuje Dianę. Ewidentnie chce by mu padła! Co za sens w robieniu popieprzonej budy, skoro ma wóz?! O swoje zwierzęta to dba, obce ma w dupie.
Wyprał ostatnią pieluszkę, wiało już naprawdę mocno i deszcz grubszy padał. Z włosów mu kapało, był kompletnie przemoczony. Spojrzał na góry, nad którymi zebrały się grube, czarne chmury. Tak ciężkie, że ledwie przesuwały się po niebie... To faktycznie będzie długi tydzień... Bardzo długi. I pełen nerwów!
Pozbierał rzeczy i ruszył z powrotem do jurty.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 2:41, 28 Lut 2010 Temat postu: |
|
|
Wszedł do środka, położył naczynia przy wejściu żeby obeschły i już miał się zabrać za rozwieszanie prania, gdy usłyszał... Jęknięcie! Odwrócił szybko głowę i to co zobaczył mocno go zdziwiło. Odstawił na bok wiadro z praniem, podbiegł do posłania i zatrzymał ręce dziadka tuż nad... Nornil, co to jest? Co on jej robi? Karze ją za jego zachowanie?!
- [Co ty robisz?! Co to ma znaczyć, co to w ogóle jest u licha jednego?!] Sing, kochanie, co się dzieje, co on ci zrobił, czy to boli? Mocno boli? Zaraz to zdejmę, spokojnie...
- [Synek, co ci to? Mówił ja, że coś poradzim na to jej popsowanie, żeby szybciej ozdrowiała. Baszku stawiam, chórobę wynijną z dutków. Twoja białku dała agrid, tylko się frasowała o cycoszki] - powiedział zaskoczony dziadek, próbując uwolnić ręce z uchwytu biełycha. - [Synek puszczaj no, bo jak raz się poparzym! I ją takoż, nu! Biełyj!] - fuknął w końcu, kiedy jego wysiłki nie przynosiły rezultatu, a żagiewka niepokojąco szybko się upalała .
Odsunął mu ręce na bok i puścił.
- [Nie mówiłeś jak sobie z tym poradzimy... Poczekaj chwilę] - powiedział. Cycoszki... O mało nie przewrócił oczami... No owszem, miała się czego wstydzić, nie dla dziadka takie widoki! Poza tym, muszą ją boleć, przecież jest karmiąca! - Kochanie, powiedz... czy to cię boli? Czy zrobił ci coś złego?
- Trochę boli... nie, nie boli... ciągnie. To nie ból. Miałam ci powiedzieć, ale zasnęłam... a potem zapomniałam, że nie wiesz... Zmęczona byłam i śpiąca. Dziadek powiedział, że to chwila, a potem będę mogła z tym spać. To coś... coś jak inhoa... Wyciągnie wodę i ogrzeje płuca. - Sing Lung dość ciężko było mówić z ustami niemal w poduszce. - Za pół godziny zdejmowanie. Słyszałam o tym, ale nigdy nie widziałam i nie przy pomocy alkoholu i ognia. Zajmij się Szenem może... Bo wciąż nie wysmarowany, a ja nie mam jak... Tylko ślady potem są, jak ci to przeszkadza to... Na piersi nie postawi.
- Nie kochanie, nie przeszkadza - powiedział miękko i pogłaskał ją po głowie. - Spróbuj spać. Wszystkim się zajmę... Ale jakby coś było nie tak, natychmiast mów.
Pasterz skończył stawianie baszek.
- [Nu. Teraz okryć ciepluchno. Jak małego. Jak gąskę. W cieple musi być. Wysmaruj małyj, a ja pójdę uwidu rybki] - Okrył mocno i szczelnie kocami Azjatkę wraz ze szklankami na plecach. Po chwili wahania na wierzch położył też kołdrę Batidy. Wstał, przeciągnął się, mruknął coś zadowolony popróbowawszy chorą nogę. Ubrał się i wyszedł z jurty.
Białowłosy podążył za nim wzrokiem, wziął się za smarowanie małego. O dziwo dziś nie marudził. Dał się spokojnie zawinąć. Wsunął go pod okrycie, obok matki.
- Śpijcie sobie. Jak on to zdejmie, to zaraz dam ci jeść. I nową porcję ziół - szepnął, pocałował każde w głowę i oddalił się kawałek, by zająć się wspominaną przez dziadka skrzynią. Obejrzał ją dokładnie... Wypakował warzywa. Z tego ma budę zrobić? Przecież to będzie małe jak domek dla ptaków. Wyszedł na moment, z wozu zabrał swoje narzędzia. Pogłaskał przy tym wilka i dał jej ugotowaną kość z kawałkami mięsa. Niech się posili. Diana popiszczała, musnęła nosem gnata i położyła się, kuląc uszy. Patrzyła na niego błagalnie.
- Diana, proszę, nie patrz tak na mnie, wiesz, że mi też się to nie podoba. Przykro mi. Próbuję się z tym dziadem dogadać, ale ciężko idzie. Kazał mi budę zrobić dla ciebie, ale nie martw się, jeśli nie ugnie się i wystawi na dwór, to nie dam ci spać w tym... Zresztą nieważne, nie ruszaj mi się stąd.
Sprawdził sznur, był mocno przymocowany. Nakrył Dianę jedną ze skór, pogłaskał raz jeszcze i wrócił do jurty, gdzie zabrał się za rozkładanie deski na części pierwsze. Stare gwoździe były już kruche i łamały się. Cud, że ta skrzynia jeszcze stała... Powinna się była dawno rozlecieć.
Pasterz wrócił z cebrzykiem oprawionych ryb. Zaniósł do kuchni. Popatrzył co robi Arechion. Cmoknął, ale nic nie powiedział. Sprawdził baszki czy żadna nie odleciała. Nastawił wodę na podgrzanie kuskusu. Obtoczył dzwonka w mące. Wziął woka, nalał oleju, ale na razie jeszcze nie postawił na ogniu. Usiadł na zydelku koło Arechiona i zaczął obierać wyjęte ze skrzyni warzywa, popatrując na białego co robi.
- [Ma nie dotykać jurty] - mruknął ledwie słyszalnie i ledwie zrozumiale, bardziej jakby coś w gardle odchrząkiwał i właściwe do siebie.
- [Co ma nie dotykać jurty?] - zdziwił się Arechion, kompletnie nie rozumiejąc o co dziadkowi chodzi. Właśnie skończył grube dno tej budy i zabierał się za ścianki...
Dziadek nic nie odpowiedział, nawet nie spojrzał na Arechiona dalej skrobał zapamiętale rzepki, buraki i chrzan.
Olał go. No kompletnie go zignorował! Stary cap! Białowłosy zaczął przybijać deski odpowiedzialne za utrzymanie ścianek. Sześć. Po jednej w każdym rogu i po jednej w połowie każdego długiego boku. Wygładził wszystko tyle ile się dało i zabrał się za przybijanie desek, tworzących ściany. Tylko jak on wytnie otwór... Musi przyciąć część tych desek, trudno. Chciał dziad budę, to ją dostanie. Skrzyni z tego na powrót nie da się już zrobić... Ustawił sobie kilka desek i oparł na nich tę, którą chciał przeciąć. Złapał za piłę...
- [Nu, nu. Nie piłować. Nie niszcz desek] - powiedziała pasterz, widząc co chce zrobić. - [Budu, nowu skrzynku, wsio radno. Sobak ma w to wliźć i tyla.] - Pokręcił głową, westchnął. Bogowie, ale ten młodzik nierozgarnięty jakiś... Niby serce ma, a w głowie pusto.
Odłożył piłę z rezygnacją, spojrzał na te deski i zacisnął zęby. Glupi dziadyga, stary głupiec. Nie dośc, że obraża jego przekonania, to jeszcze myśli, że Diana przeniknie przez ścianę do tej durnej budy! Odepchnął wszystko na bok. Wstał, podszedł do posłania i usiadł sobie z boku, tuż przy Azjatce, której mierzwił co jakiś czas włosy albo głaskał synka. To coś z pleców to chyba powinno się już zdjąć...
Dziadek popatrzył na białowłosego i tylko zmarszczył brwi, widząc jego brak opanowania. Ten młodzik najwyraźniej się na niego obraził! Ta jego wyspa to chyba straszna dzicz. Nie rozumie podstawowych rzeczy... Ta jego białku mu nie mówiła? Pewnie mówiła, ale ten jakoś mało pojętny... Szwy miał zdaje się łbie... Coś krótsza czupryna z jednej strony, jak miał mokre włosy to było widać... Może o jeden raz za dużo ten łeb sobie rozbił albo mu rozbili, bo jak on taki tutaj, na tej ziemi do każdego, czy gospodarza, czy starszego to nie dziwota... Ale durnyj, jeszcze mu tę jego białku popsowają, brzuch zrobią albo gardła da jak się nie ogarnie... Nie każdy jest jak on, stary, co tylko poburmuczy, pokrzyczy, może lagą klepnie po plecach. Nie każdy... Oni dwoje sami tutaj... Jak by on tak wędrował pod niebem, to by już dawno w kurhaniku leżał... A raczej jego kości bielały samotrzeć na stepie. Gdyby biełych był jego synem, to by mu skórę wygarbował. A i posłałaby go precz do tego kundla jak mu tak miły, niech moknie, a potem prosi ojca o przebaczenie. Oj widać, widać, że nie miał on na karku ojcowskiej, męskiej ręki. Rozpuszczony i niewychowany biełyj, zza morza, większy dzikus niż pierwszy lepszy Mongoł co umie szacunek i poważanie okazać, a nie tylko udawać, że je okazuje. Psia jego... Tfu. Może powinien to pomyśleć, może powinien... Bo go źle wychowała. Ale mat jedna i szacunek dla niej. To nie pomyśli.
Skończył obierać jarzyny. Pokroił, obmył. Postawił wok na ogniu i imbryk na czaj, bo biełych nie pomyślał... Przyjrzał się deskom. Przyklęknął ze stęknięciem. Przybił jedna sztachetkę, drugą. Nu, skrzyneczka jak się patrzy... Odstawił.
Podszedł do posłania.
- [Nu dawaj białku, zdejmiem baszki. Adkryj jej] - powiedział do biełycha. - [I wrzuć rybku na tłuszcz. Obsmaży się.]
Zerknął z ukosa w bok na to co dziadek robi. I po co przybija? Ach, no tak, wraca do punktu wyjścia - skrzyni. Trudno, obejdzie się. Szkoda, że się w palec nie uderzył tym młotkiem, przynajmniej by go ci jego bogowie pokarali za to, że omal mu tu syn nie umarł, podczas, gdy dziadek ciągał go daleko od jurty, a i Sing się oberwało. I pewnie Diana wyzionie ducha! A to młoda wilczyca! Białowłosy miał ogromną ochotę przywlec tu zwierze i postawić się dziadkowi ostro... Powstrzymywało go tylko to, że to był dziadek. Nie sprawny, w miarę młody mężczyzna, tylko osoba starsza. No doprawdy, zachowywał się często jak te arystokrackie dupki z Nippon. Wypierz, wymyj, sprzątnij, zrób to, tamto, siamto, sramto i owamto. Nic tylko rozkazywać. I lać tym kosturem przez plecy! Powinien się dokładnie przyjrzeć Sing Lung, czy jej nie uderzył. Nie jego kobieta, więc łapy z daleka. A do bicia kobiet prędki był i sam to przyznał, że jak trzeba, to uderzy! Co on tam znów mamrocze? Ma odkryć Sing? No nareszcie... Ostrożnie uniósł kołdrę i koce, odsłaniając... To co zobaczył wprawiło go w osłupienie. Aż zamarł w bezruchu na dłuższą chwilę, marszcząc czoło. Omiótł wzrokiem plecy Azjatki. Skóra powciągana w szklanki, czarna! W czym mają jej pomóc siniaki? Przecież to ją będzie boleć... I jeszcze się wystraszy, że pewnie nie zejdzie! Zejść powinno, to krwiaki... Niejeden taki miał, ale nie było ich tak wiele i to tak blisko siebie... Nie skomentował tego na razie. Uścisnął Sing rękę i udał się smażyć tę rybę. Pieczona lepsza i zdecydowanie zdrowsza dla Azjatki, a tak ona nie będzie mogła tego zjeść. Szkoda, bo mięso ryby dodaje dużo sił... Może później jej ugotuje zupy. Rzucił dzwonka na rozgrzany tłuszcz...
Pasterz przyjrzał się plecom, pocmokał, pocmokał. Poczekał aż biełych zajmie się obiadem, po czym przysiadł na posłaniu i ostrożnie naciągając skórę, podważając palcem brzegi szklaneczek i obracając je zaczął je zdejmować z pleców chorej.
- [Nu, zadziałało szo. Plecki całyje w czarne znaki, znaczy się wyciągnie choróbę.] - Zdjął ostatnią szklaneczkę. - [Trza w cieple być. Nie wolno zawiać ani trochu! I nie myć... Hmm trzy dni. Tak, trzy dni. Nu, gdzie kapotku masz?] - Rozejrzał się. Znalazł koszulę. - [Masz odziewaj]
Białowłosy zrobił ziół dla Azjtki. Jak tylko starzec skończył, Arechion bez słowa wręczył mu drewnianą łopatkę do przewracania ryby i podszedł do Sing. Z torby wyciągnął jedną ze swoich czystych koszul, bez guzików. Taką miękką i grubą. W tę samą ubierał ją dwa lata temu. Nie będzie jej podrażniać tych pleców i doskonale utrzyma ciepło ciała. Złapał też za pudełeczko maści rozgrzewającej.
- Poczekaj słońce, leż. Nasmaruję cię i zaraz pomogę ci się ubrać... - Starał się smarować ją delikatnie, ale i tak się krzywiła i chowała w poduszce. Przepraszał cicho. Zerknął na dziadka, był odwrócony do nich plecami. Posadził więc Sing i ubrał w miarę szybko, po czym opatulił porządnie, oparł trochę o siebie, podwinął rękawy, bo były na nią zdecydowanie za długie i podsunął kubek ziół do ust.
- Diana nam zdechnie - szepnął jej na ucho, przytulając się. - Dziadek wyśmiał moje przekonania, moją kulturę... Zmieszał z błotem jak prosiłem by pozwolił Dianie tu spać, koło naszego posłania. Zaoferowałem, że mu te dywany wytrzepię, ale nie, nie zgodził się. Kazał zbić budę, nie wiem po co, przecież wóz mamy... Denerwuje mnie. Bardzo mnie denerwuje. Nie wiem już jak mam z nim rozmawiać. Wiem, męczę cię, ale gotuje się we mnie i nie mam jak się tego z siebie pozbyć... Poćwiczyłbym, ale pogoda nieciekawa, nie chcę się pochorować. To byłby szczyt po prostu, muszę się zająć i tobą i Szenem, tylko to mnie uspokaja teraz. Wasze ciepło... Gdyby dziadek był młodszy, pewnie bym go natrząsnął. Ma nie dotykać jurty... Nie piłuj desek... Nie wiem co ma tej cholernej jurty nie dotykać bo mi nie odpowiedział, tylko odwrócił się i nie wiem jak niby budę zbudować, żeby pies mógł do niej wejść. Chce skrzynkę, to niech mi powie, że skrzynkę, a nie, że budę... Mam go dość... Mam tego dosyć, słońce. Wracajcie z Szenem do zdrowia i opuśćmy to miejsce.
- Arechionie... Nie, nie sądzę, żeby wyśmiał cię. Musiałeś coś źle zrozumieć. Powtórz mi dokładnie co mówił i jak i jak się zachowywał gdy to robił. To jest Azja. Wschód. Mój i jego świat. Pamiętasz co ci mówiłam? Nic nie jest takie proste jak u was, wajgurenów, nic oczywiste. Wiem, że w jurcie nie może być zwierząt. To ma coś wspólnego z wierzeniami. Jeżeli dziadek kazał ci zrobić budę czy też skrzynkę, proszę nie denerwuj się, nie unoś, zrób dokładnie co ci będzie kazał, bez złego nastawienia, bez pokazywania, że ci się to nie podoba i denerwuje. I zobacz co z tego wyniknie. Tylko wydaje ci sie to bezsensowne. Tutaj każde działanie, każda decyzja ma swój cel, czemuś służy i coś kryje w sobie. Pamiętaj co ci mówiłam o zachowaniu twarzy. Pamiętaj jak mnie pomagałeś ją zachować. Nie zmienisz go. On, tak samo jak Czeng to nie ja. Zdziwiłam się, słysząc, że stawia jurtę dla zwierząt. To wielkie... To niezwykłe. Tutaj zwierząt się nie chowa, zła pogoda je zabija. Nie wiem czy to z zapobiegliwości zrobił, bo ma tylko je, czy może rzeczywiście lepiej je traktuje niż inni, ale... zobacz, postarał się. I jeżeli już coś z szutao ci powiedział zamiast, uciąć temat jakby nigdy nie istniał, to znaczy, że coś jest na rzeczy. - Mówienie często przerywał jej kaszel. Bolało ją. I plecy i to kasłanie. Jakby silniejsze niż wcześniej. Prawie jednego słowa nie mogła powiedzieć bez pokasływania. - Kawaii... nie kłoć się z nim proszę... Tak jak z Jeleną... Prosiłam cię, żebyś i w sercu miał poważanie dla białej głowy, a nie masz i zasmucasz mnie tym. I tym co do mnie mówisz... że byś go pobił... - znów zakasłała, z trudem dopiła zioła do końca. - On Arechionie... wiele wycierpiał. Poszedł ze mną w góry chociaż nie musiał. Chociaż to było dla niego cierpieniem i wspomnieniem tego co się stało. Przez te góry i ich krew stracił tylko żonę, którą kochał. Wnukowi nie pomógł, umarł mu na rekach, a i żonę stracił. Dlatego nie powiedział... Mówił, że mamy siebie, nawet jeżeli Szen... wiesz... - zamilkła na moment. Pogłaskała haftowaną kołdrę, którą była dodatkowo przykryta. - A to... Ta kołdra to ich... małżeńska... To duży zaszczyt. A dywany. Nie rozumiesz. Te dywany mają znaczenie. Ja dokładnie nie wiem jakie, ale to coś... trochę coś jak jakieś symboliczne ołtarzyki... chyba...
- Zaoferowałem mu, że te dywany wytrzepię. Nie zgodził się. Nie chcę cię smucić... Przepraszam, kochanie... Ja po prostu nie umiem go zrozumieć. O swoje dba, nasze ma głęboko w poważaniu... No co mówił. Powiedziałem ci co mówił. Wilk to nie człowiek, nie chodzi o dywany, zrób mu budę. No to wbrew własnemu przekonaniu o bezsensowności robienia tej budy usiadłem i zabrałem się do pracy. A jak przyszło do piłowania desek na wejście, to mi zakazał tego robić. A tak w ogóle... Uderzył cię? - zagadnął nagle, wyciągnął trochę szyje i spojrzał jej na twarz. Obadał jej czoło, policzki i brodę opuszkami palców. - Mam nadzieję, że nie. Niech trzyma łapska z daleka od ciebie. Prędki do bicia kobiet, uważa, że nadajecie się głównie do łóżka i do kuchni. Choć tę Batidę chyba kochał... Ale czasem jego stanowczość, ośli upór i ta starcza wredota doprowadzają mnie do szału. Mógłby się wypowiadać jasno i wyraźnie. To nie, woli się bawić w te swoje żrejące wołki i nie poszarpane kozki. Daj kubeczek. - Wziął od niej naczynie i odstawił na bok. - I schowaj rączki pod okrycie, masz być w cieple, pamiętaj. Posiedzę tu tak z tobą aż zaśniesz. Potrzebujesz czegoś jeszcze? Jestem na każde twoje zawołanie.
Na szczęście znów ją złapał atak kaszlu, wykorzystała więc to szybko i tylko pokręciła głową, mając nadzieję, że uzna to za przeczącą odpowiedź na oba pytania. Widząc jego nastawienie i brak zrozumienia dla tego starka już by mu powiedziała, że ją spoliczkował. Sama to sprowokowała swoją propozycją. A prawdę mówiąc sam Arechion miałby święte prawo zbić ją gorzej niż ten jeden policzek zdenerwowanego starca. Wiedziała, że by tego nie zaakceptował. Nie miała siły na walkę z nimi oboma. Na uspokajanie jednego i drugiego, na robienie za mur dla dwóch kogutów, gdzie ten starszy miał pełne prawo wymagać szacunku i uległości od tego młodszego. I nigdzie nie mogą jechać! Ona teraz chora z tymi płucami, Szen ledwie zaczął zdrowieć. Naprawdę, czyżby naprawdę bardziej się martwił o nie ren niż o nich i z powodu szutao miał po prostu wyjechać, bo nie potrafi się ugiąć przed starcem? Dziwne, że go FLee bardziej nie przypilnowała...
- Może... może nie może tak jak i ja głośno i wyraźnie Arechionie. Niebo widzi wszystko i słyszy wszystko. Także twoje myśli. Zjedz obiad. Ja sobie posiedzę z Szenem. A potem zrób cza... Poproś dziadka grzecznie czy się nie napije i najpierw jego poczęstuj... i poczekaj aż pierwszy upije... To go lepiej nastawi do ciebie... I zrób dokładnie tę budę czy skrzynkę jak cię będzie poprawiał, nie chmurz się. Zobaczymy co z tego wyniknie. Więcej cierpliwości Arechionie. Będziemy tu siedzieć tydzień w jednym pomieszczeniu, po co psuć dodatkowo... atmosferę?
Westchnął. Ciągle te ich ceremoniały. Jakby nie mogli podejść do czegoś po prostu... Zwyczajnie... Pogłaskał ją, pocałował w policzek.
- Dobrze, śpij. Zobaczę co uda mi się zrobić. Obiad jeszcze nie gotowy, poczekam aż zaśniesz. Będzie ci cieplej.
Długo czekać nie musiał. Sing usnęła nim dziadek obrócił kolejną porcję ryby na drugą stronę. Białowłosy oparł ją ostrożnie o stertę poduszek. Dziadek podał do stołu. Zjedli w milczeniu, później białowłosy zaparzył cza. Dla starka tej jego z tłuszczem, dla siebie swojej z miodem. Wręczył mu kubek według wskazówek Sing Lung. Naprawdę... Głupie to. Ale jeśli ma rozwiązać język staremu, to niech to robi. Byle szybciej! Bo traci tu czas, który mógłby poświęcić na dodatkowe zabezpieczenie wozu przykładowo. Albo na karmienie Szena. A właśnie... Trzeba go nakarmić. Niby śpi i nie marudzi, ale on teraz spał więcej niż zwykle, a mniej jadł. Musi jeść więcej, by mieć siły na pokonanie tej choroby do końca. Żeby już nigdy nie wróciła.
Dziadek z zadowoleniem przyjął czaj. Upił, pokiwał głową, siedzieli tak w milczeniu. Widział, oj widział, że młodemu dywan w siedzenie drapał... Jego białku przysnęła, małyj też...
- [Dobry czaj po wieczerzaniu, to dobry czaj] - powiedział. - [Daje odpocząć i głowie i brzuchowi przed dalszą robotą]
Gdyby nie to, że cza byłą gorąca, Arechion wypiłby cały kubek duszkiem i robił co do niego należało, a nie marnował czas na te ceremoniały...
- [Ja nie mam tyle czasu co dziadek] - powiedział. - [Do wieczora mam jeszcze sporo do zrobienia]
- [Zdążysz. Tutaj ludzie to czego mają pod dostatkiem to przestrzeń i czas. Ino trza wstać przed sońcem. Wypij spokojnie i rychtuj dalsze. A posprzątam potem]
Białowłosy omal nie prychnął.
- [Twoje zwierzęta są już bezpieczne, mój pies jeszcze nie. A muszę małego nakarmić, ululać, zbudować ci tę skrzynię i zadbać żeby Diana mi nie zdechła. A szaruga na dworze, wieje, lać zaczyna.]
Dopił swoją cza, odstawił wszystko na bok, ściągnął trochę pokarmu od Sing i nakarmił dziecko. Potem ululał do snu i zabrał się za tę skrzynkę. Chce dziad nową, to dostanie nową... Porządną. Może w końcu doceni to co robi. Oderwał deski, które dziadek przybił, dodał wzmocnienie u góry, łącząc tym samym deski pionowe ze sobą. Potem zabrał się za przybijanie kolejnych...
Zrobił tę skrzynkę według wskazówek dziadka i podrapał się po głowie. I to ma niby Dianę zabezpieczyć przed wichurą? Chyba go ostro popieprzyło. W życiu nie wpakuje w to wilka podczas wichury i deszczy na cały tydzień. Spojrzał na Sing... Na Szena... I na dziadka. Ma trzymać wilka w tym czymś tutaj? To jeszcze bardziej go popieprzyło. Durny staruch będzie męczyć mu zwierze... Ale lepsze to niż nic. Choć Dianie lepiej byłoby na sznurku niż w takiej klatce!
- [Nu. Szo zakrytku, szo] - pokiwał głową zadowolony pasterz. - [To teraz ustaw ją sobie gdzie chcesz, żeby mi się w oczy nie rzucała ani nic i trzymaj w niej co tam chcesz, nie moja rzecz. Twoja skrzynku, nie moja, ja nie budu odkrywać i zaglądać kakije rupiecie twoje w niom. Jak wyjedziecie, to sobie skrzynku na suszki zrychtuję. Inszej skrzynki nie mam, więc wam nie dom oprócz tej. Idę moju sobak nakarmić, jak wrócę ma być rychtyk wsio.] - i tak jak powiedział, zrobił, pozostawiając biełycha z własnymi domysłami i umiejętnością wyciągania wniosków, może pojmie w końcu pewne sprawy, a jak nie... to znaczy, że strasznie głupi ci zamorscy obcy i krzty rozumu nie mają żadnego, nie rozumiejąc ani trochę porządku świata.
Wyszedł, wziął wilka na ręce i wniósł do jurty. Trzeba będzie zrobić kurtynę, bo jeśli dziad myśli, że on tak w zamknięciu będzie trzymać Dianę, to się grubo myli... Zwłaszcza, że wilkowi się to nie podobało. Piszczała, drapała łapką w drewno i próbowała wysunąć nos między szczeblami. Białowłosego aż serce ściskało na ten widok. A żeby tak tego starucha wsadzić w taką klatkę... Chyba nigdy nie był trzymany w niewoli. Może miałby inne podejście.
Usiadł, wsunął dłoń do środka i pogłaskał ją.
- Ciii, już... Cichutko, Diana. Nie bój się... Otworzę ci tę klatkę jak stary nie będzie się gapił, obiecuję. Tymczasem wytrzymaj... Spokojnie, będzie dobrze.
Wsunął jej do tej skrzyni miskę z wodą i kość z okrawkami mięsa. Wilk nie tknął ani jednego, ani drugiego. Popatrywał tylko na niego smutnym wzrokiem, w którym brakowało iskierek radości jaką zawsze okazywała, gdy mogła spać blisko nich.
Szen zaczął marudzić, wziął go więc na ręce i zajął skórzanym konikiem. Wciąż swędziały go dziąsła, gryzł wszystko co wpadało mu w łapki, a teraz nie mógł nimi ruszać i nawet bliskość matki nie wpływała do niego całkowicie kojąco.
Pasterz wrócił do jurty. Przyglądał się przez chwilę... skrzynię ominął wzrokiem. Nic nie powiedział. Zdjął kubrak, czapkę, buty. Zdjął też koszulę i obmył ręce, twarz i kark w wiadrze w kuchennym kątku. Przebrał się w nową koszulę, którą wyciągnął z jednej ze skrzyń. Brudną wrzucił do suchego wiadra w kącie. Nastawił imbryk. Wziął się za krojenie suszonego mięsa, słoniny, jajek i chleba. Postawił to przy palenisku. Z drugiej skrzyni wyciągnął glinianą, podłużną butlę, metalowymi elementami i plecionym, kolorowym sznurem, zakończonym ustnikiem. Do butli nalał wody. Wziął mały woreczek i do czegoś w rodzaju lejka wieńczącego urządzenie nałożył z niego brązowawej, przypominającej suszoną trawę masy. W jurcie zapachniało lekko jabłkiem, wiśnią, miodem i korzennymi przyprawami. Wziął parę węgiełków z paleniska i rozpalił zawartość lejka. Zapach stał się dużo intensywniejszy. Usiadł przy ognisku i czekał aż woda się zagotuje, a zawartość lejka mocniej rozżarzy. W końcu zadowolony wziął wąż i wyciągnął z nim dłoń w stronę Arechiona.
- [Nu biełyj, siadaj. Spróbuj siszy. To ukoi nerwy. Masz. A potem popijem czaj i kumusu. Pożyw się. Zimno jest. Z melenkoj siądnij.]
Białowłosy popatrywał jednym okiem w stronę dziadka, który rozpakowywał różne bibeloty... Wiedział co to. Fajka wodna. Zapach ładny, wyrazisty... Mocny. Ale skąd dziadek mógł to znać? Przecież to z Indii jest... Raz tylko dane mu było tego spróbować i nie dostrzegł niczego ciekawego w zaciąganiu się tą mgiełką oparów. Trochę kręciło mu się potem w głowie. Podszedł do starka, usiadł i przyjął od niego końcówkę fajki. Chyba nie wypada odmawiać. Raz może spróbować. Pociągnął, wpuszczając do swoich płuc niewielką ilość dymu. Wypuścił, odkaszlnął w rękę. Szen patrzył na niego z zaciekawieniem.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 2:43, 28 Lut 2010 Temat postu: |
|
|
- [Myślałem, że znają to tylko Hindusi] - powiedział, oddając dziadkowi wąż.
- [Hmm Indusi? Nie znaju, Ni wim. Ja znam ze stepów, każdyj ma w jurcie. Na spokój, wieczór, na takie dni jak te] - wskazał głową w stronę wyjścia. - [I dla gości, synek, dla gości] - dodał, biorąc na powrót ustnik i zaciągając się od serca.
- [Ja widziałem to tylko wśród Hindusów. W Nippon tego nie mieli] - Arechion pogłaskał syna po policzku, uśmiechnął się ciepło do niego. - [Muszę jeszcze ugotować kleik dla Sing, powinna coś zjeść]
Pasterz zerknął na Azjatkę - [Śpi. Posiedź synek. A ja zrobił dla twojej białku] - pokazał głową przykrytą miseczkę - [cagaalaga. Nie porzyga po tym. Z miodem i suszonym gronem, odgrzej na wodzie] - znów podał mu ustnik siszy.
Białowlosy przyjął od dziadka wężyk, pociągnął lekko i oddał. Zaczynało go trochę rozluźniać. Faktycznie uspokaja... Chyba nie chce go dziadek uśpić? Zerknął na niego z ukosa.
- [Caga co? Nie znam, nie wiem czy nie zwróci. Wiele zależy od samopoczucia...] - przypomniał sobie jak wymiotowała po ataku Hunów w jaskini. Była po kleiku, a i tak zwróciła wszystko. - [Na razie spi, ale od rana nic nie jadła. A siłę musi mieć do walki z chorobą.] - Podniósł pokrywkę i zajrzał do miseczki. A to co? - [Jak mam to odgrzać na wodzie?]
Dziadek pocmokał ustnik, pokręcił głową - [Cagalaga. Z kuskus, nie z ryżu. Nie tłuste, bez mięsa. Wstaw synek miseczkę do kociołka z gotującą się wodą, aż się zagrzeje. Tylko nie wlej wody do miseczki] - poinstruował.
Arechion położył małego na poduszce i postąpił według wskazówek staruszka. Sprawdził, czy aby na pewno nie nalało się wody do miseczki. Wyglądało dobrze. Posmakował tego czegoś... Złe nie było, ale dość dziwne w smaku. Zrobił lekkiej cza dla Szena, usiadł ponownie i zajął się pojeniem go. Ciągnął z bukłaka jak mały smok.
dziadek opowiada o dywanach
Sing Lung pół spała, pół była w odrętwieniu i lekkim letargu. Właściwie płytko spała, ale nie miała siły ani ochoty do końca się obudzić. Leżała tak więc, czując synka obok siebie i pod dłonią, słysząc Arechiona i dziadka... Ale nie mogła za bardzo się skupić na rozmowie. Słyszała tylko głosy... raz za razem odpływała i wracała. Nie wiedziała ile czasu mija... Parę minut... godzina... Skuliła się. Było jej mimo wszystko zimno. Trochę zdawało jej się jakby była gdzieś obok... Chyba znowu miała gorączkę... Powoli narastało też niemiłe uczucie. Chciało jej się siusiać... i podduszało w gardle. I niżej. Zaczęła co jakiś czas pokasływać. Najpierw lekko, tłumiąc to, raczej pochrząkując i starając się nie rozkasłać na dobre, ale z każdą chwilą czy też przy każdym wyrwaniu z chwilowego snu, odruch stawał się coraz silniejszy i coraz trudniej było jej się powstrzymywać. Nie chciała hałasować czy obudzić Szena... I bała się o pęcherz...
Znów naparł na nią kaszel. Dusiła się przez chwilę, w końcu nie wytrzymała i zakasłała kilka razy mocno i głęboko aż ją zabolało coś w środku. Jęknęła lekko pomiędzy jedną a drugą próbą uspokojenia się i zaczerpnięcia powietrza. Mocniej się skuliła. Obudzi Szena... Zaszkodzi mu... I musi wyjść, bo zaraz zamoczy posłanie... Zaczęła niemrawo odkrywać się. Poczuła, że bardzo bolą ją mięśnie.
Tyradę dziadka przerwał im nagły atak silnego kaszlu Sing. Białowłosy spojrzał w jej stronę, podnosiła się. Zgłupiała? Powinna leżeć, nie chodzić...
- [Wybacz, muszę się nią zająć] - rzucił do starego, wstał i podszedł do posłania, zatrzymując wygrzebującą się spod sterty kobietę. Dotknął dłonią jej czoła, miała lekką gorączkę. - Kochanie, leż spokojnie. Nie możesz się odkrywać i wietrzyć, musisz być w cieple. Podać ci coś?
Ktoś ją zatrzymał. A... Arechion. Nie pozwolił się podnieść. Ale ona musi. Odchrząknęła i starała się zapanować nad oddechem na tyle, żeby mówić, a nie kaszleć.
- Muszę na moment tylko. Od tego kaszlu nie mogę... zaraz tutaj zrobię i będzie kłopot. Szen się obudzi, dziadek będzie na pewno zły. Strasznie mnie męczy... – wydukała przerywanie z powstrzymywanym pokasływaniem.
Tutaj zrobi? Kłopot? Aaaa...
- Poczekaj chwilę, nie ma mowy o tym żebyś wychodziła na dwór w tę zawieruchę... Mówię poważnie, nie podnoś się. - Wstał, podszedł szybko do ich rzeczy, wyciągnął miskę z jednej z toreb i wrócił. - Wsuniemy to pod okrycie, dziadek nic nie będzie widział. Pomóc ci?
Kiwnęła tylko głową, żeby już nie mówić. Było jej wszystko jedno czy widzi i kto widzi. Szczęki ją bolały, szyja, cały przód, plecy i chciała już móc ulżyć pęcherzowi i żeby przestało ją tak naciskać w płucach.
Bez dalszych rozmów wsunął ręce pod okrycie, zsunął z niej spodnie z bielizną i pomógł usiąść na misce. Od tyłu zakrywało ją siodło, z przodu koce, a z boku Arechion. Podmył ją, gdy skończyła, ubrał i oparł o stertę poduszek. Wyszedł z jurty, wylał zawartość miski, przepłukał, sam też obmył ręce, wrócił, zaparzył na prędce lekką cza i nałożył na miseczkę dziadkowej cagalagi. Słodkie... Ale ciepłe. Może faktycznie nie zwróci tego...
- Musisz coś zjeść, chociaż kilka łyżek. Dziadek ugotował jakąś cagalage... Słodkie, ale smaczne. Ale najpierw to się może napij cza - Podał jej kubek z parującym napojem.
Napiła się. Trochę pomogło.
- Arechionie okropnie się czuję, wszystko mnie boli. Szczęka. Nie mam ochoty na jedzenie. Powinnam nakarmić Szena... Wam coś zrobić do jedzenia. - wymamrotała.
- Może to przejściowe? - zastanowił się przez chwilę. - Szen niedawno wypił sporo cza, teraz nic nie przełknie. Później, przed snem się go nakarmi. Jak go wymyję. Tymczasem ty musisz jeść, wiesz o tym, prawda? Musisz mieć siłę do walki z chorobą... Wiem, na pewno bolą cię te plecy, są posiniaczone... Szczęka to od tego zagłuszania kaszlu, słońce. Nie rób tego. Jak musisz kasłać, rób to. I nawet nie myśl o ruszaniu się gdziekolwiek, tego ponoć nie można przeziębić, bo będzie źle... My tu sobie jakoś poradzimy.
Nabrał papki na łyżeczkę i podsunął jej do ust.
- Chociaż kilka łyżek.
Ona ma to jeść? Z tą obolała szczęką? W sumie nie była pewna czy to od zaciskania zębów czy może policzek dziadka jeszcze dawał jej się we znaki... Ale nie... To chyba niemożliwe. W jaskini straciła rachubę czasu... Potarła policzek, tam gdzie pamiętała uderzenie. Poza tym przecież się leczyła...
- Jaki... dziś dzień? Ile czasu? Nie pamiętam... - spytała trochę nieprzytomnie.
- Trzy dni temu cię znalazłem na drodze tutaj. Byłaś kompletnie wyczerpana. Masz wodę w płucach - wyjaśnił. - Jedz, nie mamy w tej chwili nic innego. Później zrobię ci twoje ulubione kondzi.
- Trzy dni? A tam? Arechionie... - przestraszyła się nagle. - Arechionie, na pewno wróciłam? Ty tu jesteś? - złapała go za rękę, wpatrywała rozpalonym wzrokiem, drugą ręką objęła Szena, znów chcąc się upewnić, że jest ciepły, że żyje.
Uśmiechnął się do niej, nachylił i pocałował.
- Oczywiście, że wróciłaś - szepnął. - Choć napędziłaś mi strachu... A w zasadzie to dziadek mi go napędził, zostawiając cię tam samą jak palec. Bałem sie, że powtórzy się... Nukus. Dwie doby cię nie było.
- Arechionie, powiedz coś... powiedz coś czego nie wiem... chce być pewna... Tam... Ja... ty... Widziałam... ale to nie była prawda. Ale było takie prawdziwe. Teraz sama nie wiem. Głowa mnie boli. Chyba znów mam gorączkę. Dwa dni... Mówiłeś... mówiłeś... ona mówiła... Moja wina... Tak, moja. Że powinnam się zabić, ale nie mogłam... Rozumiesz, nie mogłam, bo Szen... Musiałam znaleźć lekarstwo. A oni go zabili...
Arechion spojrzał na nią ze zmartwieniem. Niczego nie rozumiał z tego co mówiła. W zasadzie to bełkotała, roztrzęsionym głosem. Położył miseczkę obok posłania, usiadł i przytulił Sing do siebie.
- Kto i co mówił? - zapytał. - Kogo zabili? Słońce, co ty tam widziałaś? Co się stało? Dlaczego uważasz, że powinnaś się zabić? Mówiłem ci już, że nie jesteś niczemu winna... Znalazłaś lekarstwo, tak, jestem z tego dumny, ale sama omal tego życiem nie przypłaciłaś... Ale już jest wszystko w porządku. Wyjdziesz z tego, Szen też zdrowieje. Będzie dobrze.
- Zabili Szena... Zabili synka... Nienarodzonego... wyjęli.. Zabili go... widziałam... jak... jak... A ty mówiłeś... i twoja... dzie dzie... Kazałeś skoczyć w przepaść... Puścić się. Że tak lepiej... Ale nie mogłam. Nie mogłam, bo wiedziałam, że muszę iść dalej... Przepraszam, że nie skoczyłam, przepraszam... - wtuliła się w niego, znów ciężko kaszląc.
Poklepał ją lekko po plecach, pogłaskał. Co to za jaskinia? Czemu takie okropieństwa pokazały się Sing? Hali... On... Nie, to niemożliwe. Zwidy miała, jakiś koszmar, pewnie uderzyła się w głowę i miała głupi sen. A jaskinia wpłynęła na nią przytłaczająco... I się odbiło w taki, a nie inny sposób.
- Nie przepraszaj, dobrze? Wiesz przecież, że nigdy nie kazałbym ci zrobić czegoś takiego. To jakaś ułuda... Dobrze, że nie skoczyłaś, bardzo dobrze. Moja siostra o nic cię nie obwinia. Ani ja, ani moja matka... Nikt. Rozmawialiśmy już o tym, kochanie. Spokojnie... Szen tu jest, nikt go nie wyjął, nie zabił. Ja tu jestem... Popatrz, nawet Diana tu jest, w skrzyni, widzisz?
- Jest Szen? Nie zabrali mi go. Nie... prawda? - Zaczęła się rozglądać za dzieckiem. - Nie jestem w jaskini, nie jestem. - pomamrotała do siebie.
- Nie, nie zabrali, jest tutaj - Ujął jej dłoń i położył ją dziecku na brzuszku. - Nie jesteś w żadnej jaskini. Wróciłaś, jesteśmy w jurcie. Zjesz teraz? Wiesz, że żeby mieć siłę, musisz jeść, prawda? Dawno nic konkretnego w ustach nie miałaś... Bulion wiele nie daje.
Uspokoiła się, opadła na poduszkę, wzięła synka na ręce i przytuliła. Dotknęła policzkiem jego główki.
- Tak, wiem, nie jestem... Już dobrze. Coś musiało mi się przyśnić... Tam... nie byłam pewna gdzie jestem. Dobrze... zjem. Tylko najpierw daj mi pić. Zimno mi... ale i sucho jak na pustyni. A potem spróbuję zjeść.
Pomógł się jej oprzeć o stertę poduszek, podał niedopitą, ale wciąż ciepłą cza, przykrył porządniej kocami i uszykował świeżej cza oraz kubek ziół. Poczekał aż się napije, jak tylko skończyła, podsunął jej łyżkę z cagalagą do ust. Zerkał na Szena. Spał spokojnie w ramionach matki. Chyba nic mu się nie stanie... Trzymała go dobrze, był w cieple i na miękkim. A w razie co, zdąży sięgnąć do malca ręką i wziąć go od Sing.
- Smacznego - powiedział.
Zaczęła posłusznie jeść, chociaż gardło miała jak z drewna i wciąż bolały ją szczęki. Na szczęście jedzenie było miękkie i łatwo się przełykało. I słodkie... Nie przepadała za tym, ale tym razem ta słodkość jej pomagała. Miód oblewał kojąco gardło i odrobinę mogła odpocząć od kaszlu.
Wiele nie zjadła, ledwie pół miski. Podawał jej co jakiś czas cza do popicia. Później dał jej kubek ziół.
- Dasz mi Szena? Wymyję go, podam lek i będziesz go mogła nakarmić.
Nie chciała. Ociągała się, bała się, że głowa jednak płata jej jakieś zwidy... Tak była pewna, że jest przy dziecku, czuła je... W końcu jednak pozwoliła je wziąć Arechionowi, wiedząc, że jej obawy mogą mu zaszkodzić, że powinien być karmiony lekarstwem i myty.
Białowłosy dostrzegł strach w jej oczach i sposobie poruszania rękami. Przyniósł więc miskę z wodą i rumiankiem oraz ręczniki do posłania. Uszykował maść, lek i zabrał się za mycie małego tuż przy matce, żeby widziała, że nic mu nie jest... żeby czuła, że jest blisko.
- Szen tu jest, kochanie. Ja też. Nigdzie ci nie uciekniemy. Nie musisz się bać... Zaraz ci go dam... O, patrzy się na ciebie. Nooo, uśmiechnij się... Zobacz jak się rozbrykał - Dziecko zaczęło chlapać ojca wodą z miski. Śmiało się przy tym do rozpuku. - Hahaha, tak, tak, pomoczyłeś tatusia. Widzę, że zdrowiejesz szybko i bardzo dobrze. Jeszcze tylko mamusię trzeba uleczyć - Ni to się nad nim nachylił, ni to wziął go do góry, ale przyłożył czubek swojego nosa do noska maluszka i potarł leciutko. Szen złapał go rączkami za policzki i patrzył mu w oczy. W końcu zacisnął lekko palce na twarzy ojca i znów zaczął się śmiać.
Arechion dokończył mycie, wpoił w niego lek, nasmarował i zawinął na nowo, po czym wręczył zawiniątko Sing Lung.
- No to można go nakarmić.
Znów go miała przy sobie. Uśmiechnęła się leciutko. On taki pachnący, cieplutki, a ona brudna, spocona, chora...
- Mógłbyś...? - Spojrzała pytająco na swoje zabandażowane ręce, przepoconą już nieco koszulę. - Chyba powinnam się obmyć zanim mu dam ssać...
- Jasne - uśmiechnął się, podciągnął jej trochę koszulę i delikatnie obmył jedną z piersi wodą z rumiankiem. - Drugą też, czy później ściągniemy?
- Myślisz, że jedna nie wystarczy?
Zaśmiał się cicho.
- Wystarczyć to wystarczy, ale może chcesz mu na zmianę, żeby odciążyć obie. Czasem tak robiłaś.
- Tak, ale wtedy był zdrowy i ja też... Sama nie wiem... Można ściągnąć, przynajmniej mnie nie pogryzie, a i mniej przy chorej skórze będzie.
- Dobrze, jak tylko skończysz i mały uśnie to ci pomogę. Nie możesz być teraz zbyt odkryta i nie możesz się myć... O kąpieli nie wspominając. Ale za trzy dni obiecuję ci, że zrobię ci porządną kąpiel w balii. Idę to powylewać, zaraz wracam - pocałował ją raz jeszcze, zebrał miskę, brudy i wyszedł z jurty.
Dziadek zebrał naczynia, wstawił do miski. Zrobił czaj. Pomruczał coś nad Azjatką po swojemu, ale nie zaczął żadnej rozmowy. Podszedł do swojego posłania, rozebrał się do galotów i koszuli, narzucił chałat do spania, naciągnął nogawice i schował się pod dwie pikowane kołdry z wielbłądziego wojłoku. Zasypiał, wpatrując się w dywan z dwoma kotami, jeden z tych, o których opowiadał temu biełychowi.
Sing Lung w zamyśleniu karmiła Szena, pokasłując najlżej jak była w stanie. Była rozbita, wszystko ją bolało, a jednocześnie oczy jej się kleiły. Musi umyć chociaż zęby... Nie może się wykapać... Okropność.
- Zazdroszczę ci malutki, wiesz? - mruknęła cichutko. Przymknęła nieco oczy. Miała wielką ochotę przytulić się do Arechiona.
Wylał zawartość miski, spłukał szmatki i ręcznik. Wrócił do jurty, rozwiesił pranie i złapał jeden ręczników, by osuszyć włosy.
- [Leje, wieje, wykrakałeś, dziadku. Pogoda okropna. Żeby tylko burzy nie było...] - skomentował to co się działo na dworze. A działo się sporo. Niebo przykryte grubą warstwą ciemnych, ciężkich chmur, ulewa, że ze wzniesień strumyczkami spływała. Wiatr porywisty, przeszywający, zimny...
Rozwiesił ręcznik na sznurku, złapał za mały bukłak i podszedł do Sing. Chyba przysnęła. Położył Szena na jej kolanach, obmył jej pierś, ściągnął pokarm z drugiej... Już tak wypracował tę technikę, że był pewien, że nie boli ją to. Skończył, znów ją obmył, usiadł trochę przy niej, trochę z tyłu, oparł sobie plecy o siodło i przytulił Azjatkę do siebie.
- Wygodnie? - zapytał cicho, tuz przy jej uchu. Nie chciał jej rozbudzać... Albo w ogóle budzić jeśli spała już twardo.
- Yhym... - mruknęła, przytulając się do niego i Szena do siebie. - Powinnam umyć zęby... Ale to zaraz... Posiedźmy tak... Dziadek coś ci opowiadał prawda? Słyszałam przez sen szmer rozmowy...
Objął ją szczelniej ramionami.
- Tak, gadał o tych jego wierzeniach... I symbolice dywanów i takich tam. Śpij, jutro umyjesz zęby.
Diana zapiszczała cicho. Wyciągnął do niej rękę i pogłaskał.
- Arechionie... musimy ją pochować... Pozwolić połączyć się z Przodkami. To był duch gór... Ta jaskinia... Ale to co widziałam... Nie wiem. Twoja siostra tam była. Boję się, że stała się upiorem... Nie powinno tak być, nie powinnam pozwolić ci... Chociaż to twoje prawo było... Ale... To ja, to ja powinnam być tym posągiem. Powinnam poprosić Vismira by ją uwolnił, a zaklął mnie. Za to wszystko... Przeze mnie giną ren. Ważni ren. MengMei... Ty niemal... I wciąż... boję się Arechionie, tak bardzo się o was boję.
- Słońce... - zaczął cicho. Czemu ona znów porusza ten temat? Przecież dawno go zamknęli... A ona dalej swoje. - Nie wiem co to za jaskinia, ale widziałaś tam same straszne rzeczy, więc sądzę, że to jedna z tych okropnych zwid. Hali nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Jej śmierć... Taki był jej los, tak było jej pisane i gdybyś zamieniła się z nią miejscami, to nieźle byś ją rozwścieczyła. Mówiłem ci przecież, że Vismir nie odczarował posągów. Umarłabyś, nie dotarła do Xeny... I byłyby dwa trupy, a nie jeden. I tego by ci moja siostra nigdy nie wybaczyła. Poza tym, to NIE twoja wina, że Vismir ją zaczarował. Nas jeszcze nie było w mieście, nie widział cię nawet, nie wiedział o tym, że jadę tam z wami. Myślisz, że nie zrobiłby tego, gdybym na was nie trafił? Mylisz się... Myślę, że i mnie by się wtedy oberwało i miałby parę egzotycznych posągów do swojego salonu... Tak miało być. Nie było mi łatwo podjąć tę decyzję, ale wiem, że postąpiłem dobrze. Nie bój się proszę, o nic się nie bój. Krzyż to nic w porównaniu z tym co miałem na piersi... Jest już dobrze. Ciesz się każdą chwilą, każdym dniem i nie obawiaj się o nic. Ja postaram się zapewnić nam bezpieczeństwo.
- To nie on Arechionie, to Tian. I Szen też... Kiedy tylko pozwoliłam sobie na... takie uczucie. Tak, to było straszne. To było... To wszystko... Moje winy, moje złamanie li i ren... To za co powinnam być ukarana. Ty i twoja siostra... Żądaliście ode mnie tego, kazaliście, a ja nie mogłam posłuchać... Arechionie... Nie to, że kazaliście, ale to, że musiałam wam odmówić, to... to bolało najbardziej. Dopiero na końcu... na końcu zrozumiałam, czym są te obrazy... Kiedy duch gór pokazał mi Wanga. Pokazał najstarsze wspomnienie bólu i upokorzenia... I przegrał. Śmiałam się. Śmiałam w ciemności, wśród wilgotnych skał i w szalonym echu własnego głosu. Bo to było nic... Nic... Dawno nic dla mnie nie znaczy... I dało mi siłę, nie boję się tego, tej przeszłości. Boję się tego co mogło się stać z mojej winy. Śmierci was obu. Tam... wtedy kiedy leżałam na śniegu... a oni... śmiali się... mówili, że sprawdzą... jak wygląda, twoje dziecko... I zrobili to. Zrobili... A ja... Nie mogłam... Nic nie mogłam... Tylko krzyczeć i patrzeć... Nawet ból... fizyczny ból... wszystko było... A gdybyś poszedł ze mną zabiłby cię. Widziałam jak pasterz się słaniał, łapał za głowę... Nie chciałam tego. Szłam... Wspinałam się... A potem kiedy już wyszłam... Wciąż nie wiedziałam czy naprawdę... Wciąż nie wiem... Bredzę Arechionie, tak wiem. To przez gorączkę. Boję się. Przytul mnie. I Szena. Daj mi coś... nie mogę sprowadzać z tobą deszczu i chmur. Przepraszam. Daj mi zapomnieć, nie pamiętać. Że się boję...
Objął ją i małego. Pocałował w policzek, do ust nie sięgał. Lekko ścisnął jej biodra swoimi nogami. Tak, bredziła. I jak zwykle uważała, że ona jest winna wszystkiemu... Pasterz mógł się słaniać. Zapomniała jednak o jednym, najważniejszym fakcie. Arechion nie jest człowiekiem, jest Kamaelem i być może jemu nic by nie było w tej przeklętej jaskini. Ale nie powinien ciągnąć dalej tego tematu... Sing musi odpocząć i jak sama powiedziała, zapomnieć.
- Nie myśl więc o tym. To była głupia ułuda... Śpij, odpoczywaj i nic się nie bój.
- Dobrze... Spróbuję... Ale nie idź jeszcze... Nie zabieraj go... Nie boję się... burzy... Nie boję... Nie będę się bać...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 2:46, 28 Lut 2010 Temat postu: |
|
|
Uśmiechnął się i wtulił nosem w jej szyję.
- Nigdzie się nie wybieram, kochanie. Śpij... A jeśli się obudzisz i będziesz czegoś potrzebować, to obudź i mnie. Nigdzie nie idę, obiecuję.
Cmoknął ją raz jeszcze, wtulił znów w szyję, poczuł jak oparła się lekko policzkiem o jego głowę. Odpływała powoli w sen. Przymknął oczy i spróbował zasnąć. Chociaż jednym okiem i jednym uchem. Odczuwał potrzebę czuwania... Pilnowania jej oddechu.
Sing Lung przysnęła niespokojnie w ramionach Arechiona. Był duży i ciepły i rzeczywiście po raz z niewielu razy w życiu czuła się tak bezpieczna. Mimo iż obawiała się o nich oboje przy Arechionie sama irracjonalnie czuła się bezpieczna jak przy żadnym z mężczyzn w jej życiu. Paradoksalnie bezpieczniej niż przy Airenie, który dawał jej oparcie, pewność, pozycję i także uczucie. Tutaj każdy dzień mógł być ostatnim, ale w objęciach białowłosego, zapominała o tym na jakiś czas. Przysypiała i budziła się pokasłując, sprawdzała czy dziecko jest przy niej i śpi. Męczyła ją gorączka i kaszel. Coraz mocniejszy, coraz bardziej skracający czas pół snu, a wydłużający bolesne ataki, jakby miała się udusić albo wypluć płuca. W końcu nie mogła już na powrót zasnąć, przy każdym głębszym oddechu następowała seria suchych, długich kaszlnięć. Zaczęło jej się robić od tego niedobrze. To co zjadła zaczęło wracać do góry, walcząc o prym z wykasływanymi płucami.
Czy tak powinno być? Pogarszało jej się czy polepszało? Przecież czuła się okropnie. Kiedy ren umierali wcześniej na moment im się poprawiało... To może jednak dobrze... Może dobrze...
- Nie.. niedobrze mi Arechionie. Ten kaszel... Nie mam już siły. - znów się rozkasłała. Może dobrze... W sumie nie sądziła, że to ją zabije, nie chciała też tak myśleć... Ale czuła się tak źle jak nigdy dotąd. Nigdy jeszcze nie miała takiego kaszlu!
Kasłała, czuł jak napinają się jej mięśnie. Była gorąca, ale zdecydowanie nie tak mocno jak w poprzednich dniach. Próbował je jakoś rozluźniać delikatnym masażem. Ale nie przynosiło to wiele ulgi. A kaszel zamiast mijać, nasilał się. Podał jej wody, upiła trochę i znów się do niego przytuliła, obejmując dodatkowo ręką Szena. Przysnął trochę... I usłyszał jej cichy głos. Było jej niedobrze... Sięgnął po miskę.
- Będziesz wymiotować? - zapytał cicho. Nie wiedział co się działo... Dziadek niby mówił, że będzie osłabiona... Ale ten kaszel... Mdłości... Może powinien obudzić starego...
- Nie chcę, ale ten kaszel mi wszystko cofa... - zakasłała aż jej się odbiło.
Poklepał ją po plecach, zaczęła kasłać jeszcze mocniej, budząc tym samym dziecko. Mały zaczął płakać jakby mu się krzywda działa. Diana też popiskiwała od tego wszystkiego. W pewnym momencie Sing ledwo trafiła w miskę zawartością żołądka, prawie się nią krztusząc... Histeria, prawdziwa histeria.
- Ciii, malutki, proszę, nie płacz... - jedną ręką podpierał Azjatkę i trzymał jej miskę, drugą zaczął głaskać małego po brzuszku. - Diana, ty też, spokój ma być. No, cicho.
Wilk stulił uszy, położył się z nosem przy szczelinie i popatrywał na niego zbolałym wzrokiem, dziecko płakało dalej, Sing kasłała, a białowłosy nie wiedział co robić. Nie rozerwie się przecież... W końcu Azjatka opadła na niego z przymkniętymi oczyma i niewyraźną, zmęczoną miną. Odłożył miskę, otarł jej usta, podał bukłak z wodą.
Nie wiedział co się dokładnie dzieje. Powinno być lepiej, a było gorzej. Choć dziadek wspominał coś o możliwości pogorszenia się jej stanu... Ale twierdził, że to chwilowe. Nie powiedział jednak o formie i sile pogorszenia. Kaszel praktycznie podduszał Sing. Gardło musiało ją już od tego okropnie boleć, tak samo wszystkie mięśnie. Nie, to nie wyglądało dobrze... Powinien zrobić jej ziół, jak nie przejdzie, to budzić dziadka i niech coś radzi, skoro nabałaganił.
- Wybacz kochanie na moment, uśpię Szena i zrobię ci ziół na ten kaszel - powiedział. - Weź tę miskę na zaś, wyleję zawartość tamtej... Ale to zaraz, najpierw mały.
Wstał, wziął Szena na rękę i zaczął go kołysać, poklepywać leciutko, głaskać... Jednocześnie postawił imbryk nad ogniem, uszykował mieszankę ziół i czekał aż się woda zagotuje. Sing pokasływała dalej. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Dziecko trochę się uspokoiło, ale i tak dotkliwie odczuwał jego płacz koło swojego ucha.
- Ciii, cichutko, Szen... Nic się nie dzieje, śpij... Zaśnij, maluchu... - szeptał.
Zalał zioła, przestudził lekko, dodał miodu i malin i wrócił z małym do Sing.
- Słońce, wypij to. Pomoże na kaszel i gardło, zobaczysz. Pozwoli ci spać... - podał jej kubek praktycznie do ust. Upiła posłusznie, zaniosła się kaszlem i znów kilka łyków. Miód działał od razu kojąco, białowłosy wiedział o tym. Nim dopiła cały kubek, kaszel zdecydowanie osłabł.
- Weźmiesz Szena? Ja skoczę szybko opróżnić miskę. Chyba, że potrzebujesz coś jeszcze?
Kaszląc, pokręciła głową. Ciężko oddychała od tego wszystkiego. Wzięła Szena i tuliła go, próbując uspokoić.
Podał jej małego, ubrał buty, narzucił na siebie płaszcz, założył kaptur i wyszedł wylać zawartość miski. Wychlapał wody z beczki, by przepłukać ją i wrócił do jurty. Gdyby nie płaszcz... Przemókłby do suchej nitki. Zdjął zabłocone buciory, rozwiesił płaszcz na sznurze i znów wsunął się za Sing. Mały trochę się uspokoił. Objął Azjatkę i Szena, tuląc oboje do siebie. Zerknął z ukosa na dziadka, śpiącego po drugiej stronie. Chyba się nawet nie obudził... Musiał się ostro upalić tym czymś... Jak Zalan, tylko, że tamten palił cały czas... Kopcąc przy ty jak jakiś rozzłoszczony wulkan, plujący dymem, głazami i lawą... I jeszcze przy tym zwierzę męczył. I na co to? Dziadek nie dbał o siebie, ani trochę. Pił, palił... Pewnie i konia walił. No, ale to w gruncie rzeczy do skrajnie niezdrowych nie należało. Westchnięcie Sing sprowadziło jego myśli do niej i małego.
- Już dobrze? - zapytał cicho.
Kiwnęła głową. Jeszcze dłuższą chwilę pokasływała... A później odpłynęła w dość spokojny sen.
3 dni pozniej
zbliżał się wieczór, czyli pora stawiania kolejnych baszek, przed którymi należałoby wymyć Sing Lung. Niestety warunków na balię zbytnich nie było... Białowłosy spojrzał na starego.
- [Dziadek balię zna?] - zapytał go. - [Chcę wykapać Sing, potrzebuję wnieść tu balię]
- [Balię?] - stary zmarszczył brwi. - [My używim banię... Ale to nie teraz. Zrobim jak szurga minie. Będzię akuratna. I zdrowa. A ona wykąpać... Za słabiutka na strumień...] - pokręcił głową.
- [Balię] - powiedział powoli Arechion. - [To taka duża miska, do której leje się ciepłą i zimną wodę, wchodzi się do środka i kąpie. A ją trzeba wykąpać przed kolejnymi baszkami, mi też by się przydało, a i dziadek by skorzystał]
- [Miska? A miska, miska... szo. Ale kak ja i ty w misku? Nie nada. Jej obmyj w misku. Nam banię zrobię. Kak szaruga pójdzie. Ino miarkuj, nie nanoś wody i błota do jurty. Ja temu statki, kapotu i insze tolko w strumień. Nie tu. Paniał? Nie zmocz, ostrożna. Bo ginije patom. Za zimno, za ciemno, nie obschnie wojłok.]
Arechion pokręcił głową.
- [Duża miska, dziadku. Bardzo duża. Błota nie naniosę, zwinę dywany i po kłopocie. Tylko zasłonę zrobię... Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.]
- [Zasłonę? A na co to?] - nie zrozumiał dziadek. Tej jego dużej miski też nie rozumiał. Ale jak nie namoczy, błota nie naniesie, to niech sobie myje kogo chce w misce... Siebie też. Choć to pewnie zabawny widok... On dorosły, sprawny, młody... I w jakiejś misce będzie, zamiast poczekać na banię albo iść do strumienia, jak go tak już sparło. Jemu nie zaszkodzi. Poleje się cebrzykiem porządnie i już.
"Jak to na co? Przecież Sing nie będzie paradować przed tobą nago..." pomyślał białowłosy.
- [Żeby było jej cieplej. Przecież ma nie przeziębić tych baszek, a będzie musiała wejść do środka. Od wejścia trochę wieje, wiesz przecież jak to się czuje na mokrej skórze] - po części skłamał, po części powiedział prawdę. I oby dziadek nie ciągnął go dalej za język.
- [Wieje, wieje, gadanie. Ty inszy. Ja wim. Zamorskie zwyczaje.] - Popatrzyła na niego z namysłem. - [Ja twoju białku... Hmm... Ja stary już... Nie zabiorę ci jej. Byłem w górach. Ona... Jakbym chciał... Ech... Nie pojmiesz. Ja nie pojmę, ale wim, że czasem nie nada. Ona jak córuchna... Ale białku. I nie moja. Ja wim. Jak ona to gada... że tylko jak ren, ale teraz nie ren pewnikiem.] - Machnął ręką. - [Tylko nie popsowaj niczego. Nie podziuraw. Ma być jak było. Idę obroczki oporządzić. Sobak nakarmić, patom baszku postawię. Dziś na wieczerzanie tażin. Mało mięsa już] - westchnął i zaczął się ubierać do wyjścia.
Ta... Akurat... Jak każdy mężczyzna, w dodatku osamotniony, pewnie miałby na nią chętkę... Co z tego, że był z nią w górach? Zostawił ją tam na pastwę losu, ot co. Białowłosy nie czekając na nic więcej, ubrał szybko buty i po chwili wrócił z balią. Postawił ją niedaleko posłania i zabrał się za zwijanie dywanów. Później wziął się za robienie zasłonki. Rozwiesił kilka linek w odstępach niespełna kciuka od siebie i na każdą z nich powiesił jeden koc lub skórę. Zachodziły na siebie trochę, były dość wysoko pod sufit i sięgały do samej ziemi, co stanowiło doskonałą ochronę przed niechcianymi spojrzeniami.
Następnie naniósł wody. Część zagrzał, część od razu wlał do balii. Nie za dużo, żeby woda nie była zbyt chłodna. Najwyżej później doleje. Spojrzał na Sing i Szena. Ona drzemała, dziecko patrzyło zaciekawione na ojca. Diana jak zwykle leżała z nosem przy najniższym szczeblu, przy małej szczelince... Już niedługo... Otworzy jej tę cholerną klatkę.
Przygotował kąpiel, zasunął kurtynę i podszedł do posłania.
- Kochaaaanieeee - powiedział cicho, uśmiechając się i łaskocząc Sing po nosie. - Kąpiel czeka.
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się leciutko. Nareszcie gorąca woda, zmyje z siebie chorobę i brud, jak miło.
Spojrzała na balię. Spodziewała się raczej miski... To tym bardziej ją uradowało, ale i nieco zaniepokoiło.
- A pasterz nie miał nic przeciw? Cała balia tutaj...
Uśmiechnął się szerzej. Jak zwykle martwiła się bardziej o kogoś niż o siebie samą.
- Zgodził się - odpowiedział. - Pomogę ci. Połóżmy najpierw Szena z boku... Podam ci go w kąpieli.
Wziął od niej małego, położył go na posłaniu, pomógł Sing się rozebrać i przeniósł ją do wody. W powietrzu unosił się zapach olejku kwiatowego. Zaraz potem, tak jak obiecał, rozebrał syna i podał go jej, po czym kucnął sobie z boku, biorąc miękką szmatkę do ręki i kostkę mydła, które kupili jeszcze w Baku. Specyfik faktycznie dobry. I ładnie pachniał oraz nawilżał skórę. Sing zawsze miała ją taką... Jak jedwab. Delikatną i miłą w dotyku. A dzięki tej kostce było to jeszcze bardziej wyczuwalne.
- Umyć ci głowę?
Dotknęła ręka odruchowo włosów gdy wspomniał. Tak, to byłoby miłe. Miała je już takie brudne... Pewnie mu się nie podobały... Ale nie mogła jeszcze, za wcześnie... Choroba wróci od głowy.
- Nie... Jeżeli bardzo ci to nie przeszkadza, że są brudne, wolałabym nie. Jeszcze gorączka wróci... Jeszcze parę dni. Jak to minie... Teraz mogłoby zaszkodzić. - Zaczęła obmywać Szena, polewając mu główkę i brzuszek wodą. Była w sam raz. Dziecko jak zwykle zaczęło chlapać rozradowane. Maluch od urodzenia lubił wodę... Ciekawe po kim to ma? Ale musiała go uspokoić, nie mogą zalać jurty. Gospodarzowi by się to nie spodobało...
- Ciii, Szen, Xiao bao, proszę, nie dokazuj tak. Nie machaj rączkami. Dać ci jeść? No wiem wolisz chlapać, ale to niedobrze, wiesz? Dziadek będzie zły. No już, już, daj łapki. A teraz plecki, tata zaraz cię nasmaruje i zawinie. Nie lubisz... Tak, wiem, nie lubisz, ale już cię nie boli. Widzisz, to dobre. Leczy. Już ostatni raz... No może jeszcze jutro, może jeszcze maści starczy i już nie będziemy. Dobrze? No nie krzyw się, nie płacz, jesteś dużym chłopcem, no, no... - pocieszała synka, który już wykrzywiał buzię w podkówkę jak tylko poczuł zapach przygotowywanej maści z krwi gór.
Upiął jej włosy, zmoczył szmatkę i przyłożył do karku. Ciepła woda popłynęła jej strużkami po plecach z powrotem do balii. Nie, nie przeszkadzały mu brudne włosy. Sam miał swoje nie raz w dużo gorszym stanie, ale dla niej to... Dość ważne. Ale jak woli.
- Starego nie ma, zresztą pozwijałem dywany. Tu leżą nasze skóry, może chlapać ile chce - powiedział. - Póki ma rączki i nóżki wolne. Od tygodnia jest dzień w dzień skrępowany, niech chociaż chwilę się pobawi, dla niego to bardzo ważne, co nie maluchu? - połaskotał go w brzuszek. Dziecko zapiszczało z radości i chlapnęło go jakimś cudem prosto w twarz. Białowłosy roześmiał się w głos, wytarł i znów połaskotał syna. Szenowi bardzo podobało się to, że jest w balii, która była dużo głębsza od zwykłej miski, na której kąpali go do tej pory. Ciekawe czy nauczy się pływać tak szybko jak ojciec... Trzeba będzie popróbować...
- Arechionie... a ty? Nie chcesz się umyć w ciepłej wodzie? Tylko nie wiem... Dziadek wróci, a my w balii... Znów sobie coś przypomni i zasmuci. To może, ja wyjdę. Jak się ubiorę i nakarmię Szena, to cię obmyję, a ty będziesz mógł odpocząć w wodzie... - syknęła kiedy woda ciekła jej po plecach. Te ślady po baszkach trochę bolały w zetknięciu z mokrym, a jeszcze wcześniej Arechion oklepywał jej plecy, co jeszcze podrażniło...
Dostrzegł, że zabolały ją plecy. Zmoczył szmatkę raz jeszcze, rozłożył i położył jej na plecach taką ciepłą. To na pewno pomoże.
- Słońce... Zrobiłem zasłonę przecież, dziadek nic by nie zauważył. Jeśli chcesz i ci to nie przeszkadza, to z chęcią do ciebie dołączę. Może Szen pochodziłby od ciebie do mnie i z powrotem? W wodzie będzie mu łatwiej utrzymać się na nogach. A miejsca na tyle mało, że spokojnie można go podtrzymywać.
- A, tak zasłona... Ale jednak... To chyba nie wypada, to nie nasz dom, nawet nie karczma...
- Kochanie... - zaczął jakby poważnie, ale i żartobliwie, zdejmując z siebie koszulę i odrzucając na bok, na torby. Wziął się za spodnie. - Dziadka zostaw mnie, dobrze? Z miłą chęcią wykąpię się w ciepłej wodzie, a nie zimnym strumieniu, w czasie deszczu, z którego zaraz po wyjściu ma się nogi ubłocone. Zresztą, powiedziałem mu, że i on może skorzystać, więc jak skończymy, to mogę mu nanieść wody i niech też się kąpie.
Rozebrał się i wskoczył do balii naprzeciw Sing. Wyprostował lekko nogi, układając je po bokach Azjatki, dotykając przy tym jej nagich bioder.
- Mmm, milusio - posłał jej zbójecki uśmieszek.
Uśmiechnęła się troszeczkę niepewnie... Nie czuła się na siłach i jeszcze te włosy... A jak pasterz wróci?
- Oj nie pesz się tak, słońce - rzekł lekko rozbawiony, wyciągając ręce po malucha. - Daj no mi go. Pokażemy mamusi coś się nauczył, nie? Chooodź do tatki - złapał dziecko pod pupę, posadził sobie na przeramieniu i obrócił lekko w stronę Sing. Wziął jedną z jego rączek. - A teraz Szen i jego tato pokażą mamie jaki to Szen jest zdolny i jak sobie dreeepta. Z pomocą, bo z pomoca, ale zawsze.
Opuścił go do wody i puścił w stronę Sing, podtrzymując pod pachami. Dziecko chlapało z początku, ale zaraz ruszyło koślawo do matki, wyciągając do niej swoje małe rączki.
Rozczuliła się, łzy zakręciły jej się w oczach. Pociągnęła trochę nosem, roześmiała się i przejęła trochę niezręcznie, trochę nie do końca wprawnie synka. To już...to już osiem księżyców? A jednak dla niej wciąż był taki maleńki, taki... taki bezbronny... Złoty łańcuszek, który miał cały czas na szyi ani trochę nie zrobił się ciasny. Chyba go jednak chronił.... Może nie do końca przed chorobą, ale pozwolił wrócić do zdrowia, odegnał złe duchy.... Wzięła chłopczyka pod paszki. Ucałowała. Dała sie pociągnąć za związane włosy, klepnąć łapką w pierś z rozpędu. Odwróciła i dmuchając w karczek, ostrożnie poprowadziła w wodzie do Arechiona.
Obserwował z uśmiechem jej reakcję. Wyraźnie się wzruszyła widokiem prawie chodzącego syna. No tak, mały, wielki chłopiec. Ich synek. Już niedługo będzie śmichać im między nogami i będą musieli mieć oczy wkoło głowy żeby nic mu się nie stało.
Przejął go od niej, obrócił i znów podał. Dziecko chodziło od rodzica do rodzica, roześmiane od ucha do ucha, chlapiąc ich przy tym ile tylko mogło...
Po skończonej zabawie, Arechion wykąpał małego i siebie, pomógł się wymyć Sing, po czym wyciągnął i jedno i drugie z balii i pozawijał. Wytarł się szybko, założył tylko spodnie żeby nie tracić zbyt wiele czasu, po czym wziął się za smarowanie dziecka. Nawet nie próbowało marudzić. Zmęczony był chyba dostatecznie. Jeszcze tylko jeść dostanie i pewnie zaśnie spokojnie.
Za chwilę pomógł się ubrać Sing, podał jej małego i zajął się wynoszeniem wody z balii. Nie odchodził zbyt daleko, tyle tylko żeby wylać...
Dostrzegł dziadka, wracającego z drugiej jurty. Ciekawe co tam tak długo robił... A zreszta co go to obchodzi. Sing i mały już czyści, dziadek się nie nawinął. Tym lepiej.
- [Balia wolna, dziadku!] - krzyknął do niego. - [Zaraz skończę ją opróżniać, to będziesz mógł skorzystać]
Stary mruknął coś tylko i wszedł do środka.
Białowłosy wszedł za nim. Znów go olał, no co za dziadyga... Nie chce to nie, balię postawił z boku. Szen już przysypiał w ramionach Sing. Arechion kucnął obk nich, nakrył oboje porządnie, bo jak zwykle Azjatka odkryła się prawie do połowy, a przecież miała siedzieć w cieple.
- Chcesz coś zjeść przed tymi baszkami? - zapytał. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu bym poprosił dziadka żeby mnie tego nauczył? Może się przydać... Nie wiem więc ile to będzie trwać.
- Napiję się tylko. Zjem później, już po baszkach, lepiej nie leżeć tak z pełnym żołądkiem - odpowiedziała.
- No dobrze... To ja zawołam dziadka i postawię ci te baszki, hm? Tylko może najpierw cię rozbiorę, jakkolwiek to brzmi - uśmiechnął się. - Daj mi tę koszulę i połóż się wygodnie. Zaraz Ci przyniosę kubek z ciepłą cza.
Położył Szena obok, żeby był blisko matki i widział ją, odłożył jej koszulę na bok i nakrył porządnie skórami, po czym wyszedł zza zasłony do dziadka, który robił coś przy ognisku. Nawet nie zauważył jego obecności.
Kkucnął przy ognisku, woda w imbryku była gorąca, więc szybko zalał kilka listków jej ulubionej, jaśminowej cza, wrócił za zasłonę.
- Trzymaj słońce. Pij, ja w tym czasie przygotuję te baszki z dziadkiem.
Wyszedł ponownie i znów kucnął przy ognisku.
- Ekhm... - odchrząknął. - [Chciałbym prosić dziadka żeby mnie dziadek nauczył stawiać baszki. Sing jest gotowa, więc możemy zaczynać w każdej chwili, choć nie ukrywam, że najlepiej teraz, kiedy jest w miarę wcześnie i się jeszcze wyśpi.]
Dziadek zmarszył brew, potarł po nieogolonym policzku.
- [Trza mieć wprawę. Nie za szybko i nie za wolno. Bo ogiń może pójść, odpaść abo zassać za mocno... Na mogu pokazać, to nie tajemnych rzecz. Ale baszku skuda wizmisz? To moje szklaneczki... do czaja... Tutaj pusto, rubiż, nie ma gdzie nabyć, a jak są to niemal równe owiczki.]
- [Niech się dziadek nie martwi skąd ja wezmę szklanki. Jak są taki drogie to zarobię i kupię, ale nauczyć się chcę, może się przydać w przyszłości. Zresztą u niejednego karawaniarza można dostać niejedno cudo za bezcen... Trzeba tylko dobrze szukać, a my do Grecji jedziemy.] - wyjaśnił Arechion, biorąc dziadkowe szklanki. - [Trzeba je jakoś przygotować?]
Dziadek pokręcił głową nie przekonany, ale jak biełych chce... Szkoda tylko tak po próżnicy go uczyć...
- [Trza w wodzie białej i samogonie obmyć. Osuszyć zdziebko. Żagiewkę przysposobić. I wszystko trzymać blisko i w cieple.]
- [No to biorę się do roboty, jakby dziadek mógł mi podać samogon, byłbym wdzięczny.] - rzekł białowłosy, przenosząc wszystko za zasłonę. Sing leżała już gotowa, na brzuchu. Szen spał sobie spokojnie obok. Porozkładał szklanki, dziadek zalał je wrzątkiem i wziął się za żagiewkę, a białowłosy miał po kolei każdą z baniek zaraz brać i przecierać alkoholem.
- [No to kieruj, dziadku, kieruj. Co i jak mam robić żeby było dobrze?]
Dziadek przejechał ręką po kręgosłupie Sing, tłumacząc, że baszki należy ustawiać przy nim i po bokach - tu wskazał plecy na wysokości płuc, a w zasadzie żeber. Mówił, że najlepiej dla niej by stawiać kolejne baszki między śladami po poprzednich. W ten sposób nie będzie to bolesne i nie podrażni mocniej skóy, nie spowoduje mocniejszego krwiaka, a co za tym idzie nie będzie trzeba ciąć żeby się go pozbyć... W innym wypadku trzeba byłoby pozbyć się zaciągniętej przez baszkę krwi, żeby nie doszło do zapalenia albo śmierci chorego. Arechion słuchał uważnie i podpatrywał jak to robi dziadek, który jednym ruchem ręki traktował szklankę alkoholem, drugą go wypalał i zaraz kładł na skórze Sing. W jego rekach to wyglądało na łatwe, Arechion zaś bał się, że zrobi jej krzywdę. A jak ją podpali? Alkohol i ogień to nie przelewki... Ale dostrzegł, że dziadek nie moczy ścian szklanki alkoholem, tak jakby tylko zatrzymywał tam jego opary, które cicho pykały przy zetknięciu z ogniem, ogrzewając środek baszki i w jakiś sposób tworząc w niej coś, co zasysało skórę do środka. Wręczył mu żagiewkę i patyczek ze szmatką, którą maczał w alkoholu i zachęcił do pracy. Białowłosy ostrożnie powtórzył to co robił dziadek, postawił baszkę na skórze Azjatki i odczekał chwilę. Zadziałało. Nachylił się nad Sing...
- Bolało? - zapytał cicho, chcąc się upewnić, że wyszło dobrze.
- Nie. Nie bardziej niż zwykle. To nie boli, tylko takie dziwne, ciągnące uczucie. Jak... jakby ktoś szczypał i ciągnął za skórę - odpowiedziała. - Na pewno sobie poradzisz Arechionie. Ale wolałabym, żeby Tian zaoszczędziło nam potrzeby używania tego jeszcze kiedykolwiek... Ja potrafię stawiać takie na sucho, z bambusa, ale tutaj go nie ma, a z alkoholem i ogniem nie znałam.
Pogłaskał ją po ręku, uśmiechnął i zadowolony, że nic złego się nie dzieje, postawił kolejną. Potem jeszcze jedną... I jeszcze... Aż w końcu nakrył wszystkie miejsca jakie miał nakryć. Dziadek kiwnął głową, potwierdzając koniec pracy na teraz. Za jakieś pół godziny miał je zdjąć. Aby to zrobić, należy skórę lekko naciągnąć i delikatnie, kręcąc baszką, odgiąć ją opuszkami palców od brzegu. Wtedy zejdzie bezboleśnie. Dziadek zostawił ich samych, Arechion nakrył Sing porządnie i poszedł do ogniska zrobić jej kolację. Z zebranych z samego rana ryb ugotował wcześniej zupę. Teraz nastawił nad ogniem kilka do upieczenia. W czasie, gdy ryby dochodziły przy ognisku, zdjął Azjatce baszki, nasmarował i ubrał w ciepłą koszulę.
Posprzątał po kolacji i położył się z nią spać, otwierając drzwi skrzynki na szerz, ale zakazując Dianie ruszać się z miejsca. Dziadek i tak nie widzi... A nawet jeśli, nie jego sprawa.
Następne dni minęły im podobnie. Deszcz, zawierucha i siedzenie na "dwa obozy" w jednej jurcie. Arechion zajmował się głównie Sing i dzieckiem. Z rana zbierał ryby z pułapek, rozkładał nowe i gotował obiad. Raz upolował oposa, z którego zrobił gulasz. Później pogoda zaczęła się stopniowo poprawiać. Najpierw przestało grzmieć, później przestało mocno lać, a na końcu ucichł wiatr i choć na dworze wciąż lekko siąpiło, a poranki były mgliste i dość chłodne, to w ciągu dnia było całkiem przyjemnie.
Sing powoli wracała do zdrowia. Po drugich baszkach było zdecydowanie lepiej niż po tych pierwszych. Już prawie nie kasłała, lepiej spała, bo nie męczyła jej gorączka. Wciąż jednak była osłabiona i z katarem, na który jedyną ulgę przynosiły inhalacje z mieszanki ziołowej, przygotowanej przez starca. Przez te kilka dni Arechion praktycznie z nim nie rozmawiał. Tyle co podczas posiłku albo na dworze jak się mijali czy dziadek potrzebował z czymś pomocy... Choć o nią nie prosił, białowłosy widział jak utykał, nosząc bańki mleka czy inne cięższe rzeczy, więc wyjmował mu to po prostu z rąk i zanosił do jurty.
Pasterz z aprobatą przyjmował pomoc biełycha. Może będą jeszcze z niego ludzie... Nie upominał się o nią, młodzik sam powinien wiedzieć wreszcie, co uchodzi. Jego białku zdrowiała, ale wciąż jeszcze żadnego pożytku z niej w jurcie nie było. Za to małyj już prawie całkiem odchorzał. Starszy mężczyzna popatrywał ukradkiem na malca. Czasem zamyślił się głęboko, czasem przetarł twarz i oczy jakby odganiał zmęczenie, a czasem zamruczał coś do dziecka cicho i po swojemu kiedy Azjatka spała, a młodzika nie było w jurcie. A potem siedział wieczorem po posiłku, popijał czaj, palił szikszę... albo wychodził z jurty do obroczków i siedział tam długo...
Biełych sam wziął się za gotowanie. Dziadek nie zaprotestował, zbył milczeniem taki podział obowiązków. W końcu sam też tym się zajmował do tej pory, a to tylko jeszcze parę dni. Z balii nie skorzystał, czy jak tam zwał te swoje ablucje zamorski. Popatrywał na niebo i wyczekiwał poprawy pogody. Zrobi banię, porządną, z nagrzanymi kamulcami, z samogonem, z witkami... Trza będzie pójść w góry, poszukać drzewka...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 2:48, 28 Lut 2010 Temat postu: |
|
|
W końcu wypogodziło się już do końca. Dianę można było wypuścić, ale Arechion obiecał sobie, że noce i tak będzie spędzać z nimi. Szen wrócił kompletnie do zdrowia, nie trzeba było go już niczym smarować. Jedynie podawał mu jeszcze syropu z tej krwi gór, tak na wszelki wypadek. Za parę dni przestanie.
Arechion wykorzystał nieobecność dziadka, który poszedł do zwierząt i wziął się po cichu za sprzątanie. Sing Lung po kolejnych baszkach przysnęła, posapując i pochrapując lekko przez jeszcze zatkany nos, uśmiechnął się, nawet to wydawało mu się śliczne i słodkie w jej wykonaniu. Miał ochotę ją przytulić, ucałować... Jego słońce... Ale nie chciał jej wyrywać z drzemki. Sen przybliżał ją do zdrowia. Szen coś cichutko gaworzył. Wrócił do sprzątania.
Szen popatrywał w sufit, pakował jedną rączkę do buzi, drugą próbował złapać mamę za włosy. Ale nie reagowała na jego zabiegi. W którymś momencie udało mu się przewrócić na brzuszek. Parsknął, obślinił i pomemłał posłanie. Nie smakowało mu. Uniósł głowę, a za chwilę ugiął rączki i zaczął się odpychać od kołdry. Stęknął, próbując utrzymać odchylony karczek, zabujał się, w sukurs poszły nóżki, mały spostrzegł, że ma teraz lepsze oparcie. Wyciągnął jedną rączkę przed siebie i klepnął nią przed sobą, to samo powtórzy z drugą, przesuwając się nieco. Znów było mu niewygodnie, zakolebał się i żeby nie upaść odruchowo przesunął kolana, na których się podpierał. Przesunął się do przodu na czworaczkach, nim się obejrzał powtórzył całą operację, trochę chwiejnie, trochę wolno, ale znów posunął się do przodu. I jeszcze raz. Aż pisnął uradowany, dotarłszy do końca posłania i pacając łapkami włochaty podgłówek.
Bęcnął na pupę, wykręcił się, znów podparł rączkami i nóżkami, tym razem jedną wyprostowaną i ruszył z powrotem jak mały żółwik.
Arechion dostrzegł co robi synek, jak ten zaczął się głośno chichrać. Raczkował! Białowłosy szybko doskoczył do niego, ale nie przeszkadzał mu w tym co robi. Tylko pilnował żeby nie zapędził się przypadkiem gdzieś, gdzie mogłoby mu się coś stać. Zresztą, nie śmigał jeszcze zbyt szybko... Ale i tak... To było takie... Takie... Słodkie... Aż miał ochotę wziąć go na ręce, wycałować i podrzucić!
Chodził za nim w tę i z powrotem. Na jego twarzy widniał dumny uśmieszek. Oj tak, dumny tatuś doczekał się tego jak jego syn zaczął raczkować. Zerknął na Sing, spała. No nie, tak być nie może, powinna to zobaczyć!
- Sing, kochanie.... Obudź się - powiedział, śmiejąc się. - Kochanie, on raczkuje! Nasz mały raczkuje!
- Och... naprawdę? - Przetarła oczy i obróciła się. Rzeczywiście, synek szurał po posłaniu w tę i z powrotem, a Arechion wyglądał tak jakby to jemu udało się właśnie po raz pierwszy poczłapać na rękach i nogach. Też się roześmiała. Widok był przesłodki. W wykonaniu ich obu, nie wiedziała, którego bardziej, w końcu zwyciężyło dziecko. Sing Lung przyłączyła się do zabawy i nawoływała synka, żeby podszedł do niej, a potem Arechion na powrót do siebie. Za każdym razem łapała i tuliła Szena i całowała go, a potem znów ostrożnie ustawiała na posłaniu i przytrzymywała, dopóki nie złapał jako takiej równowagi.
Sing przyłączyła się do tej "zabawy", mały kursował między rodzicami rozradowany od ucha do ucha, gdy go ściskali i całowali... Śmiał się do rozpuku. W końcu się jednak zmęczył i położył na brzuszku w połowie drogi od mamy do taty. Arechion podniósł go, uściskał i ucałował raz jeszcze, po czym podał Sing. Ich maleństwo właśnie zaczynało stawiać pierwsze, raczkujące, kroczki. Jeszcze trochę, a będzie mówić i biegać, wchodząc gdzie popadnie i robiąc niezły bałagan wkoło. Arechion aż się nie mógł doczekać tego momentu...
Kucnął przy Sing i złożył na jej ustach gorącego buziaka.
- Mmmm... - mruknął. - Niesamowita chwila.
Przytrzymała mu dłonią policzek, drugą ręką obejmowała Szena. Chciała choć trochę tę chwilę przedłużyć. Rękę przesunęła mu niżej, do szczęki, potem karku, pogładziła lekko i zabrała dłoń.
- Tak... niesamowita - zgodziła się. Nie widziała jak jej córeczki uczą się chodzić. Pewnie już dawno biegają i mówią... A nawet gdyby tam z nimi była pewnie też to nie ona pierwsza była tego świadkiem. Zamknęła oczy na chwilę. Pod powiekami znów zamigotały wspomnienia z przeszłości.... i z tej strasznej groty.
Dostrzegł na jej twarzy jakąś nutkę smutku. A może tylko mu się wydawało? Nachylił się ponownie, gdy zamknęła oczy i znów ją pocałował, tym razem dając to jej możliwość odsunięcia się pierwszej. Miał ochotę na coś więcej... Ale ona nie mogła, wiedział o tym. Więc powstrzymywał się jak tylko mógł, by nie wziąć jej w ramiona, nie rozebrać i nie zająć się nią porządniej...
- Trza iść po gałęzie w góry. Nisko. W górę strugi. Wezmę sobak i konika. Wrócę za godzinę, dwie. Ty wiesz już kak tutaj... Dosz radu. - Usłyszeli głos dziadka. Sing Lung odsunęła się raptownie od całującego ją Arechiona. Trochę zawstydzona. W sumie... To nic takiego, ale zaskoczyło ją to. Pasterz zdawał się nic nie zauważyć albo było mu to obojętne, albo nie zamierzał im tego wytykać czy komentować. Zresztą pewnie nie widział w tym niczego niezwykłego, jedynie nie była pewna czy nie obruszy się, że oni tak w biały dzień i mu na oczach...
Białowłosy złapał Sing za rękę, gdy się odsunęła i leciutko ścisnął. Nie powinna się tak bać. Spojrzał na dziadka. On, taki stary w góry? Chyba zwariował... Z drugiej strony, Arechion nie chciał zostawiać Sing samej z nim... Ale nie pozwoli też dziadkowi dźwigać czegoś, jak on ledwo kuśtyka.
- [Ja pójdę dziadku. A w zasadzie to mogę wóz do tego wykorzystać, tylko niech mi dziadek powie ile mam tego wziąć i gdzie dokładnie iść. Albo niech mnie dziadek zaprowadzi. Mi to zajmie dużo mniej niż dwie godziny.]
- [Wóz nie przejedzie. Tylko konik i własne nogi. I gałęzie tylko. Drzew tutaj nie ma takich. Sosenki niedorosłe. Kak chcesz, możu iść z mnoj. We dwóch uwidim możu szparko, ale ty nie wisz jakowe gałązki brać.]
- [No to we dwóch, mnie nie przeszkadza. Dziadek siądzie na konia, ja wezmę swojego, uwiniemy się dwa razy szybciej] - stwierdził Arechion, cmoknął Sing jeszcze w policzek i wstał. - A ty kochanie leż tu sobie, zdrzemnij się, nakarm małego jeśli chce... I nic nie kombinuj. Nie jesteś jeszcze w pełni zdrowa, więc wypoczywaj ile tylko możesz, dobrze?
Azjatka kiwnęła mu głową i przytuliła do siebie dziecko. Białowłosy ubrał buty, wziął kilka porządnych lin, siekierę, miecz i wraz z dziadkiem ruszyli w drogę. Z początku poruszali się konno, później trzeba było zejść, bo teren stał się zbyt trudny... Chmury lekko przesłaniały niebo, ale nie były to już chmury burzowe. Z tych deszcz nie spadnie. I dobrze, wystarczająco się już napadało przez cały tydzień.
Dziadek kuśtykał, szli więc niezbyt szybko.
- [Dziadek wybaczy, że zapytam... Ale jak się tego dziadek nabawił? Znaczy się, co się stało z tą nogą?]
Stary spojrzał na niego niechętnie, nabrał powietrza, ale zaraz sklęsł w sobie, klepnął dłonią w udo.
- [Ja już mówił twoch białku. Teda, jak żeśmy po bensziu szli. A i tobie godoł. Obilim mnie. Ordyńcy. Dawna... tak ostało. Tolko to ostało] - mruknął jeszcze i znów ruszył przed siebie, ciągnąc konia za uzdę.
- [Ordyńcy... Ale dlaczego się dziadek nie bronił? Dlaczego nie złapał za lagę czy miecz?] - zapytał ponownie Arechion, równając chód ze starkiem.
- [Nie siebie broniłem biełyj. Ale ja nie wojownik, ja pasterz. Nie obronił. Ty byś też nie obronił.... I pewnikiem też byś próbował. Może by cię zabili. Może byś miał choć takowe szczęście, biełyj. Tamta sosenka się nada] - machnął kosturem w stronę poczerniałego, poskręcanego drzewka, nie większego od niego.
Białowłosy pokręcił głową, udając się po sosnę.
- [To nic dziadku, bronić trzeba się umieć. Czy to siebie, czy rodziny, trzeba umieć. Jeśli chcesz, mogę cię nauczyć jakichś łatwych, ale skutecznych technik. Ja bym obronił, dziadku. Dziesięć lat walczyłem, niejedno niestety przeżyłem i niejednego się nauczyłem.]
Drzewko było cienkie, słabe, wystarczyły dwa czy trzy machnięcia siekierką. Ogołocił je z gałęzi, zrobił specjalną, samozaciskową uprząż z linki i "podwiesił" do niej długiego badyla. Drugi koniec przywiązał do siodła.
- [Nie dałbym zrobić krzywdy ani Sing, ani Szenowi, ani Ucie. Niestety tę ostatnią porwali... Bo mnie nie było w pobliżu. A powinienem tam być. Ale odnajdę ją, odzyskam, a ci którzy ją porwali... zapłacą za to.]
Dziadek przysiadł na głazie, z ulgą wyprostował nogę. Pokręcił głową, widząc co robi Arechion. Trzeba będzie poszukać następnej. Gałązki do niczego... Sam musi je obrać. Znów pokręcił głową.
- [Tylko tak mówisz. Porwali ci kogoś? Ordyńcy? To już nie odzyskasz. Oni mojej krwi, ale jak wilcy. Odszedłem. Za Batidką. Ona nie z Ordy. A jednak przyszli, znaleźli, upomnieli o to co nie ich. I zabrali... Synka mojego jedynego zabrali. Na poniewierkę, na zatracenie.... Ech... - stary zagryzł szczęki, zapatrzył się na szczyty, przymknął oczy na chwilę. - Bochowie... Sił nie dali. Sam jeden. Nie podołałbyś. Może by które uciekło... - dokończył cicho. - Ty biełyj, pomiarkuj. - podjął po chwili już normalniejszym głosem. - Ja wam źle nie życzę. To nie twój kraj, to step. Jak nie pomiarkujesz, ubijom, abo na powrozki wezmą, białku ci popsowają i abo zamęczą. Za spojrzenie, za słowa, za niepochylenie głowy. Pomiarkuj.]
- [Nie, nie ordyńcy. Amazonki. To córka mojego brata, jej matka była jedną z nich, ale wygnali ją z plemienia. Związała się z moim bratem, została zabita... Bregen, mój brat, przekazał mi nad nią opiekę, a amazonki porwały ją, gdy ja wracałem do siebie po ukrzyżowaniu, a Sing była w ostatnim księżycu ciąży. Zaczęła rodzić, gdy te idiotki porwały nam Utę] - westchnął Arechion. Przypomniał sobie tamte zdarzenia... Z jednej strony chwile pełne szczęścia, z drugiej pełne bólu. - [Wyrwę serce ich królowej. To wystarczy by pokonać całe plemię....]
Nie poruszył dalej tematu dziadkowego syna. Widział, że stary nie bardzo chce o tym rozmawiać. Stracić jedyne swoje dziecko... To musi być straszne. Arechion nie umiał sobie tego nawet wyobrazić. Wiedział jedynie, że potwornie by go to bolało do końca życia... A Sing pewnie obwiniałaby się o wszystko, jak zwykle.
- [Amazonki? Nie znaju. A na co im białku? Na żenę porwali komu? Może jej dobrze teraz tam? Może pani wśród żen?] - zapytał dziadek.
- [I niech się dziadek cieszy, że nie zna. Nie, nie na żonę... Te kobiety żyją bez mężczyzn, biorą ich tylko po to by dzieci spłodzić. Chłopców zabijają zaraz po urodzeniu. Ich plemię zostało zdziesiątkowane przez jedną barbarzynkę i jej armię. Nie wiem po co porwały Utę, pojęcia nie mam. Nie, nie jest jej dobrze. Sing była przerażona tym wszystkim, niech dziadek jej o tej rozmowie nie wspomina. Ona dalej się o to obwinia, ale nie mogła nic zrobić. Uta płakała, wołała ją, błagała by ją zostawić. Ona uważa nas za swoich rodziców, jest na tyle duża, że nas nie zapomni... A ja nawet bym nie chciał by tak się stało. Pokochałem ją jak własną córkę i tak ją traktuję] - wyjaśnił białowłosy.
- [Mówisz, że bez chłopów żyją... ] - dziadek zmarszczył brwi. - [Samosiej. Baby same, szo? Skóry ledwie wyprawione na zadkach noszą i niewiela więcej?] - upewnił się.
- [Tak, same sobie żyją w plemionach. Każde plemię ma swoją królową. Nazywają się wzajemnie siostrami.] - potwierdził Arechion.
- [Amazonek nie znaju, ale są takowe na stepach co bez chłopów prym wiedą. Sauromatki. Tfu na sobak urok i sucza ich mać. Ordyńcze biiłku, a i insze stepowe i moja Batitka i córuchna swobody mają, harcowniczki na konikach i z łukiem jako i my męźciny, bo taki jest step, ale tamte... To pół baby, pół konie. Ponoć cycoszki se obżynają. Nic dobrego one muszą być i niechżeby to ino bajda jakowaś była, bo to obraza bochów już musi być by takie baby gorzej niż chłopy se prowadziły. Jak dzikie jakie, nie ludzie.]
Białowłosy wzdrygnął się, gdy starek wspomniał coś o obcinaniu... Piersi. Nie słyszał o czymś takim, ale jeśli to prawda...Nornil... Żeby tylko Uty to nie spotkało!
- [No to tym bardziej Utę musimy odnaleźć... Dziecina musi się tam potwornie bać...] - zasmucił się. Tak bardzo chciałby cofnąć czas... Nie dopuścić do tego wszystkiego... - [To moja wina, że ona tak... Ehh...]
- [Dziecina?] - zdziwił się dziadek - [A ile jej wiosen? Niedorosła ona?]
- [Nie, niedorosła... Trzy wiosny] - odparł Arechion.
Dziadek milczał trochę, w końcu powiedział - [Maleńka... Może nie ukrzywdzą, nie ubijom... Jak to te same, to i ja wim, że one dzieweczki chowają na jedną z nich. Na bitkę jej tako nie poślą, jako mojego synka, co go w stepie pewnikiem zamęczyli czy w hurmie usiekli. Oby usiekli... - mruknął do siebie. - A one bitne są, swojego bronią i po stepie się skrywają. Chłopy se ich boją, nie szukają, tylko głupie jakie jak najda. Takom słyszał. Ja myślu więc, że ona bezpieczna, nie jak wiejska dzieweczka, co to podjazd upali, zarżnie, brzucha zrobi abo w niewolę na zamorskie weźmie czy u Chana. Ale jakom rzekł ty pomiarkuj. Bo nie toćko pomoszesz jej, a nawet nie odnajdziesz, zginiesz marnie w stepie i co twoi. Pomiarkuj. Może lepi zapomnieć, a? Jak ja. Jak Batitka. Mówisz, że syneczków zarzynają. A jak twojego tak? Pomyślałeś?]
Arechion pokręcił głową.
- [Nie, nie zapomnę. To mi przekazano opiekę nad nią. One nie mają do niej prawa. Znajdę ją, odzyskam i wraz z Sing zapewnimy jej dom pełen ciepła i miłości. Nic nie zrobią Szenowi. Nie jest ich, nigdy nie był i nie będzie. Mówiłem ci już dziadku, że ich jest mało. Nie podołają... Poza tym, wystarczy zabić królową, a reszta się podda. Nie byłeś tam, nie wiesz... To nie takie proste jak ci się wydaje. Obiecałem Sing, że ją znajdziemy, a ja zawsze dotrzymuję słowa.]
- [Ech, nie obiecuj kak nie wisz czy dotrzymasz, to wiech toćko bochowie. Nie był ja, ale czasem lepiej zapomnieć, dbać o to co ostało... bo i to synek bochowie ci zabrać mogą, ot tak, jak nic, i na nic wszelkie starania i obietnice.] - wstał ze stęknięciem. - [Nu, poszukajmy kolejnego drzewka, ale tym razem nie bądź taki prędki. Ja witku oskrobię.]
- [Dziadku, proszę cię... Nie mów, że nie odnajdę, że coś mi jeszcze bogowie zabiorą. Ja mam innych bogów, a w zasadzie boginie, niż ty. Wierzę, że mi się uda. Wierzę, że ją odnajdziemy. I moja wiara daje siłę również Sing. Może nie mówić tego głośno, ale wiem, że tak jest. A to najważniejsze.] - rzekł białowłosy, wstając i ruszając wraz z dziadkiem w dalszą drogę. - [To, które drzewko teraz?]
Ruszyli kamienistym gołoborzem dalej, wzdłuż strugi. Woda po tygodniu deszczu była wzburzona, rozlewała się szerzej i dalej, koryto zwiększyło sie dwu albo i trzykrotnie. Gdy wyszli zza załomu skalnego, tam gdzie strumień skręcał raptownie kilkoma meandrami ich oczom ukazał się niespodziewany widok.
- [Ha, może i będzie jaki pożytek z tego rozgniewania bochów przez twoch białku. Patrzaj, takiego drzewka tom się nie spodziewał najść] - zakrzyknął zaskoczony i uradowany dziadek. W poprzek potoku leżał zakleszczony pień ogromnego drzewa. Z wielgachnymi korzeniami i calła koroną. Zajmował właściwe cały skalny przesmyk, a rozmiarami przewyższał kilka normalnych, rosłych drzew tam gdzie nie były one rzadkością. Korę miał prawie całkowicie już zdartą, ale miast bieleć na słońcu, czarnym się zdawał, tak był sponiewierany przez prąd. Oblepione wszystkim czym się dało, zatrzymywało kolejne śmieci niesione z nurtem. Parę dni, a przemieniłoby się w naturalna tamę.
Arechion dostrzegł spory... Pień drzewa... Mocno sponiewierany przez strumień. Zapewne spłynął z gór... Dziadek mocno się ucieszył na ten widok. Białowłosy nie tak bardzo. Podłoże śliskie, tylko dwa konie i parę lin. Dziadek z pewnością tego nie pociągnie. Zresztą pień jest zbyt wielki by go wyciągnąć... Trzeba podziabać na mniejsze kawałki.
- [Co racja, to racja, dziadku] - rzekł. - [Zostań tu na brzegu. Przewiążę się jedną z lin, wejdę tam i porąbię tyle ile dziś zdołamy udźwignąć. Tylko poważnie mówię... Stój na brzegu. Jeśli zauważysz jakąś dużą, płynącą z gór falę, to mi powiedz, będę musiał uciec nim we mnie uderzy.]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 22:32, 08 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
- [Razem szparko. To nie toćko drewno. Musimy dla własnej achrany to usunąć ze strumienia. Już tamuje spływ. Może dotrzeć do samego dołu fala jak się zerwie. A chyba nie chciałbyś by trafiło twoch białku jak będzie pszać abo statki czyścic, czy cieba kak ty rybku wynijmować z wierzęciów. I tak pewnikiem kilka dni zejdzie. Trza wrócić po piłę, drugą siekeirkę i łańcuch. I konik jeszcze jeden abo dwa by się przydały... Trza by nałapać. Ale to już jak pniak umniejszymy ździebki, co by woda szła lepsze.]
- [Dziadku, noc nas tu zastanie dzisiaj. Obrąbię szybko ile się da i wrócimy do obozu, bo Sing się zacznie o nas martwić jak nie wrócimy prędko. A wierz mi dziadku, zdolna jest wsiąść na konia i jechać na poszukiwania choćby się nosem podpierała.]
- [Szo. Chyba masz rację biełych, ta twoja białku jak woda. Mięka, ugina się, cicha, ale ma siłę kry. Jak każdu białku. ]
Białowłosy uśmiechnął się szczerze.
- [Tak, wiem. I za to ją właśnie tak kocham] - powiedział. - [No dobra, biorę się do roboty. Pilnuj dziadku strumienia. Bez siekierki i tak nic nie zrobisz.]
Szybko zrobił z liny uprząż, drugi koniec przywiązał do siodła Dendiego i wszedł do strumienia prawie po uda. Woda była piekielnie zimna i mętna. Dużo niżej, nieopodal jurty, strumień był zdecydowanie bezpieczniejszy niż tutaj... Złapał mocno siekierę, ustawił się tak, by niczym nie oberwać jeśli pomknie z prądem i zabrał się za rąbanie pniaka. Szło topornie. Drzewo było martwe, ale mocno namoknięte. Siekierka nie chciała gładko wchodzić, przez co tracił dwa razy więcej czasu niż normalnie. Do tego zaczęło siąpić. Nim uporał się z tym drewnem, zrobiło się szaro. Najgorsza pora... Ni to noc, ni to dzień. Zmarzł w tym strumieniu, żeby tylko się nie pochorował. Kolejnego smarkającego im nie potrzeba. No i kto by się zajął Sing i małym... Przecież nie dziadek. I tak ma dużo na głowie.
Wyszedł z wody i zdjął uprząż.
- [No, tyle na dziś. Więcej się nie da, za zimna woda. Trzeba przyjść jutro] - oznajmił. - [Poda dziadek drugą linę? Przewiążę to drewno, przymocuje się do obu koni i pociągnie do samej jurty]
Sing Lung przez pierwszą godzinę leżała grzecznie i potulnie i odpoczywała, chociaż to leżenie i odpoczywanie męczyło ją bardziej niż najgorszy trening. Owszem lubiła się trochę powylegiwać w łóżku, czy pospać dłużej niż do świtu, ale leżenie jednym ciągiem i niemożność robienia niczego było z kolei czymś co była dla niej kompletnie obce. Zawsze musiała coś, zawsze miała jakieś obowiązki, zawsze położenie się do łóżka było miłym zakończeniem dnia, przyjemnością, a nie przykazem, zakazem... Tak, zazdrościła Szenowi, teraz w dwójnasób, bo mały mógł sobie pełzać i raczkować, a ona nawet tyle nie. Odczekała jeszcze pół godziny i stwierdziła, że nic się nie stanie, jeżeli trochę rozprostuje sobie kości. Nie będzie wychodzić z jurty, ciepło się ubierze. A przy okazji przygotuje dla mężczyzn posiłek, Szena trzeba pilnować, Dianę nakarmić... Jak zamyśliła tak... próbowała zrobić. Ale zamierzenia nie do końca chciały się zrealizować. Najpierw ciężko jej było powciągać na siebie ubranie, ręce wciąż były trochę jak z kokonków jedwabników. Kiedy jej się udało, spróbowała wstać i strasznie zakręciło jej się w głowie. Usiadła na powrót na posłaniu ze stęknięciem i chwilę wracała do siebie. Udało jej się za trzecim podejściem. Irytowało ją to wszystko. Czuła się jak zniedołężniała staruszka albo dziecko, które dopiero uczy się chodzić. A tutaj nawet nie było porządnych ścian, żeby się przytrzymać! To ostatnie parę razy mało nie przepłaciła wylądowaniem na podłodze, kiedy nagle jedno albo drugie kolano jej się uginało. Tian! Musi się wziąć za siebie i to szybko! To leżenie przynosiło więcej szkody niż pożytku. A jak Szen zawędruje tam gdzie nie powinien, do paleniska albo na dwór? W takiej kondycji nie złapie go na czas! Pomna zaleceń ubrała się naprawdę ciepło. Szyję owinęła szalem, na głowie miała chustę, na nogach grube skarpetki i płócienne kapciuszki. Brakowało jej tylko rękawiczek, ale z nimi nie mogłaby już kompletnie nic zrobić w jurcie. Szena przewiązała w nosidełku na plecach. Jeszcze trudniej było jej od tego utrzymać równowagę, a mały marudził i był wyraźnie niezadowolony, że nie może sam się ruszać, ale w obecnej sytuacji wolała go mieć przy sobie i pod okiem, a to był jedyny sposób, żeby miała też wolne ręce.
Z lekkim trudem zabrała się za przyrządzanie kolacji. Pot spływał jej po plecach i twarzy, ale twardo siedziała przy palenisku. Odgarniała tylko włosy i przecierała dłonią twarz. Nie zacięła się własnymi nożykami, nie oblała wrzątkiem, nic nie stłukła ani nie upuściła... za daleko i z zawartością. Jurta wyglądała wciąż na nienaruszoną. Zajęta skrobaniem jarzyn, gotowaniem ryżu i krojeniem zamarynowanych dwóch świstaczych tuszek nie zwracała uwagi na upływ czasu. Dopiero kiedy skończyła, a zupa pyrkotała w kociołku, tuszki zaś kończyły skwierczeć na woku, zdała sobie sprawę, że chyba jest już dość późno... Popatrzyła w górę. Przez otwór w dachu jurty zaglądała ciemność i trochę gwiazd. Dziadek mówił o dwóch godzinach... To chyba dużo więcej... Wyjechali wczesnym późnym popołudniem, sądziła, że wrócą najpóźniej o zachodzie słońca. Szarpnęła się odruchowo by wstać i wyjrzeć na zewnątrz, ale po pierwsze ruch był zbyt raptowny po tygodniu leżenia, osłabienia, a teraz siedzenia przy palenisku, a po drugie nie powinna przecież wychodzić. Nawet tak. Nie powinna marnować pracy dziadka, a i Arechion by się gniewał i miałby przy niej więcej do roboty i przez nią, a przecież to ona powinna oporządzać jurtę, zmywać i prać, a nie on. W rezultacie trochę jej zamroczyło się przed oczami i gibnęło do tyłu z kucków. W ostatniej chwili podparła się rękami i nie przewróciła się do tyłu. ona to tam głupstwo, ale mogła upaść na Szena, przygnieść go nie daj Tian. Obróciła go na piersi. Od razu skorzystał i zaczął ją macać w poszukiwaniu sutka. Dała mu go i siedziała tak zmartwiała i niepewna co robić, popatrując w stronę wyjścia z jurty. Zupa się ugotowała, tuszki lada moment zaczęłyby się przypalać gdyby nie zdjęła mięsa z ognia, a ich wciąż nie było... Zaczęła poważnie się denerwować. Wzięli ze sobą pochodnię? Dianę zostawili... Ale dziadek mówił, że bierze swojego psa... I jest tam tez to czarne bydle, chyba na tyle rozumne co i pies... A jak sobie co zrobili? Dziadek nogę pogorszył? Arechion skręcił nogę? Tian! A jeżeli temu baka przyszło do głowy iść samemu przyjrzeć się grocie?! Coś przecież mówił, że sam by tam poszedł, że jemu nic nie będzie! Nigdy nie wierzy w to co jest mu mówione, zawsze wie lepiej i chce po swojemu! Jeszcze mu głowę rozsadzi, może już rozsadziło! Przestraszony i zmęczony umysł podsuwał jej coraz gorsze obrazy i przypuszczenia. Zaczęła chodzić po jurcie, niepewna co zrobić. Nie mogła wyjść... Nie mogła zostać... Szena samego nie zostawi... W góry go nie weźmie, przecież dopiero co odchorzał, jeszcze mu się wróci! Dendiego nie ma, jej konik może nie dać dobie rady na gołoborzu. A oni pewnie szlakiem nie poszli. Szukali przecież drzew, a przy szlaku tylko skały, wysokie, jasne i popękane. Musieli zbaczać. Pewnie wzdłuż strumienia, przy wodzie coś mogło rosnąć.
Gdy wrócili do obozu, było już ciemno. Droga powrotna trochę rozgrzała Arechiona, ale i tak nie marzył o niczym innym jak o jakiejś kolacji, kubku porządnego grzańca i pójściu spać z Sing w ramionach. Najbardziej kuszący był koniec listy... Ciemno, zimno... Odczepił liny od koni. Mógłby odplątać supły dziś i złożyć wszystko, ale... Nie chciało mu się. Spodnie nie zdążyły wyschnąć. Byle szybciej do jurty...
- [Jutro rozplączę drewno, dziś jest za ciemno żeby się w to bawić.] - powiedział cicho do dziadka, który nie wiedział o zdolnościach białowłosego. - [Zrobię nam po porządnym grzańcu z czerwonego wina, pewnie dziadek dawno tego nie pił... Zjemy, wypijemy i pójdziemy spać. Sing i Szen pewnie już śpią, więc zachowujmy się w miarę cicho.]
- [Przemarźłim. Nie na moje stare kości. Twoch białku może poratuje... Za ciemno, ale złożyć porządnie nada i przykryć płachtą. Niech obsycha.] - zgodził się pasterz. Noga coraz bardziej mu doskwierała. Sam miał ochotę na łyk kumysu i sen w ciepłym wyrku. O suchym pysku pewnikiem... Za późno wrócili i sił nie mieli, żeby wieczerzać insze niż ser i chleb.
Arechion ułożył drewno, nakrył je porządnie płachtą, leżącą z boku, przy jednej ze ścian namiotu, obmył dłonie i wszedł do jurty... Zaraz zrobi po kubku grzańca sobie i dziadkowi, może nawet uszykuje coś do jedzenia na szybko. Nie zrozumiał z czym miałaby go Sing poratować. Czyżby znał akupunkturę? Chyba nie wykorzystywał jej do... Leczenia czi? No nie, nie mógłby, przecież nie zna. O ile Sing się nie zdradziła z tą swoją mocą. Nie powinna tak szastać energią, którą sama ledwo co odzyskała. Wciąż nie była w pełni zdrowa!
Sing Lung gotowa już był wyjrzeć z tej jurty, kiedy płachta odchyliła się i do środka wszedł.... Arechion? Tak, to był on, ale wyglądał okropnie. Brudny cały, utytłany w jakichś liściach, błocie, lepiło się do niego to wszystko. Spadł gdzieś? Napadli ich? Zwierzę czy bandyci? Poderwała się z siedziska, chciała podbiec do niego, ale znów jej się zakręciło w głowie, próbowała się podeprzeć, nogi poleciały jej do przodu i ona, prosto na Arechiona.
Białowłosy był pewien, że Sing i Szen śpią... Tymczasem, zdążył wejść i uderzyła w niego... Azjatka! Dosłownie... Poderwała się z miejsca jakby ją ktoś w pupę uszczypnął i chyba próbowała podbiec, ale zamiast tego potknęła się i na szczęście wpadła prosto w jego ramiona. Złapał ją szybko. Była ubrana, grubo. Wychodziła gdzieś? Uparciuch... Że też nie może normalnie pochorować, w spokoju, wyleżeć tego co gnębi jej organizm... Spojrzał na nią, chyba zasłabła trochę... Albo to z emocji tak pobladła? Szen podsypiał w nosidle na jej piersi.
- Już jeeeestem, już jestem - powiedział uspokajająco. - Ale wstawać to ty nie musiałaś, kochanie. Prosiłem żebyś leżała grzecznie na posłaniu i co? I jak widzę nijak się miały moje prośby... Wracasz pod koce, moja droga.
Uniósł ją i małego w ramionach i przeniósł na posłanie. Wyjął Szena z nosidełka, położył obok siedzącej matki, pogłaskał go i przykrył kocem, po czym spojrzał na Sing. Sprawdził jej czoło, nie, gorączki nie miała.... Uśmiechnął się do niej, ucałował.
- Ty naprawdę chcesz mi się zaziębić jeszcze, co? Jutro ci zrobię kąpiel, obiecuję. To już chyba koniec tych baszek, więc pewnie niedługo będziesz mogła chodzić, tymczasem postaraj się nie przemęczać. Nie musiałaś gotować - Nie uszło jego uwadze, że zajmowała się jedzeniem. Z jednej strony to miłe, przynajmniej będzie ciepły posiłek, z drugiej, powinna już spać, a nie robić... - To naprawdę miłe z twojej strony, że poświęciłaś się na uszykowanie tego posiłku, ale nie trzeba było, słońce. Najważniejsze jest zdrowie... A właśnie, będziemy musieli porozmawiać. Ale to jak już dziadek się położy i o ile ty nie uśniesz wcześniej. Bo chodzi o niego - ostatnie zdania wypowiedział już ciszej. Chciał się upewnić, że Sing nie stosuje żadnych praktyk czi...
Wpadła prosto mu w ramiona. I na Tian był cały przemoczony! Wleciał do strumienia przypadkiem, wlazł pod wodospad czy nagle mu się zachciało lodowatej kąpieli w potoku?
- Arechionie jak ty wyglądasz - wymamrotała zaniepokojona. - Rozbierz się, wytrzyj natychmiast, teraz ty dostaniesz wody w płucach. Coście robili? Czemu tak długo? Przecież mieliście być nisko, po gałązki. Chyba nie poszedłeś do tej okropnej groty, prawda?
Posłusznie, ale i z wielką chęcią pozbył się przemoczonych spodni, zdjął też resztę odzienia i został tylko w majtkach.
- Nie, nigdzie nie wpadłem, nie byłem w żadnej grocie. Znaleźliśmy pień, niestety leżał w strumieniu. Ktoś musiał wejść tam i go porąbać, dziadek by nie podołał, więc zrobiłem to ja. Trochę tylko zmarzłem, nic mi nie będzie. Zaraz zrobię sobie i starkowi grzańca, a potem... - posłał jej przymilające spojrzenie. - Ma mnie kto grzać... Praaawdaaa? - kucnął, zetknął swój zimny nos z jej cieplutkim. - Podobno okład z piersi działa najlepiej...
Roześmiała się rozbrojona i pocałowała go w nos i zaczęła wycierać włosy ręcznikiem. Nie poszedł do groty, dobre i to.
- Nigdzie nie wychodziłam. Ubrałam się ciepło, żeby nie przeziębić tak jak kazałeś. Arechionie zazdroszczę Szenowi w dwójnasób. Nie mogę tak tylko leżeć i leżeć. Długo was nie było, to wstałam i zrobiłam jedzenie. I tak siedziałam cały czas przy palenisku, bo z chodzeniem jeszcze niewyraźnie. I Szena trzeba było pilnować. Nie mogę tak gnuśnieć, to leżenie męczy mnie bardziej niż choroba. A z dziadkową nogą co? Nadwerężył? Też zamoczył ubranie?
Wyszczerzył zęby, podtykając się jej pod dłonie, w których trzymała ręcznik i wycierała mu włosy. Chwilę później przejął go od niej i sam się wziął za włosy. Wyszukał z pomiędzy toreb bukłak z czerwonym wiem. Nalał go trochę do garnuszka. Na oko na dwa kubki. Postawił na ogniu, dodał przypraw i miodu. Teraz musi się zagrzać...
- Wiem, że tego nie lubisz, słońce. Nikt nie lubi tak leżeć i nic nie robić, ale kiedy trzeba to trzeba i nic nie poradzisz. Zresztą sama widzisz, że jesteś jeszcze słaba. Pozwól siłom wrócić i nie forsuj się. Chcesz wstać, to wstań na chwilę, przejdź się po jurcie i wróć na posłanie. Wiesz, że musisz leżeć i odpoczywać. W cieple, pod kocami... - Uniósł pokrywę od woka. - Mmmm, mięso... - Aż mu się ślina w ustach zebrała, czując ten smakowity zapach. - Nie nadwyrężył, ale coś tam przebąkiwał, że przemarzł... Że to nie na jego kości... - zniżył głos - Ale właśnie... Gadał, że ty możesz coś na to poradzić. Mam nadzieję, że nie mówił o zabawach z czi?
- To nie zabawy, Dai Goh. Wody zaraz zagrzeje. Brudny jesteś okropnie. Ty będziesz miał okład z... mnie, ale dziadkowa nogę trzeba wymasować i nasmarować, bo będzie go rwało przez tydzień. Z tym pniakiem to bezpieczne?
Powstrzymał ją przed wstaniem, wręczył jej miseczkę z jedzeniem.
- Ty się zajmij tym, słońce. Ma zniknąć całe z miski. Potrzebujesz sił. W tej chwili to są zabawy z czi... Sama masz jej mało, a innym chcesz rozdawać? Dam mu dobrą maść, wypije grzańca, zje i szybko zaśnie. Jutro można go pokłuć... A ja pojadę resztę tego pnia zabrać. Zbyt bezpieczne to to nie jest... Ale usunąć ze strumienia trzeba.
Azjatce zaparzył cza, dziadkowi i sobie nalał grzańca i naładował kopiastą porcję kolacji do misek. Podał mu posiłek i kubek z napojem.
- [Trzymaj dziadku. Wino rozgrzeje, ukoi ból jeśli coś tam cię rwie i pozwoli zasnąć spokojnie. I to samo co Sing powiedziałem, cała miska ma zostać opróżniona. Dam dziadkowi maść na tę nogę. Tak się składa, że mam naprawdę dobrą. Jutro Sing cię pokłuje, dziś jest za słaba na to. Sam przyciągnę tu resztę tego pnia. Smacznego]
- [A co ja twoch małyj czy białku, że tym nie takie kamandary dajesz] - ofuknął go rozeźlony dziadek, ale miskę i kubek chętnie przyjął. Pociągnął nosem, posmakował, pomlaskał, skrzywił się nieco, wzruszył ramionami i wypił duszkiem.
- [Może być ten twoch grzyniec, ale słabiutki. Jak baniu postawim to ja ci pokażu. Dam jedną taka okowitkę com od hurhunów wytargował. Stała, okazji czekała, to chyba wyczekała, bo jak to nie okazja to co ma być. Obaczysz. A kak nażrysz, nanisz wody w cebrzyku, nagrzejem do obmycia. Łachy trza opszać jutra. Ty pewny, że sam pójdziesz? To góry są. Ja starek, ale znam lepiej niż ty, samemu nie lza. Miszka cię najdzie abo co... ]
- [Jak najdzie to go zabiję i będzie żarcia na tydzień] - wzruszył ramionami Arechion. - [Wody to ci tu dziadku pod dostatkiem. Chcesz to się myj, ja się opłuczę na dworze. A brudy to do tamtego wiadra] - wskazał kubeł w kącie. - [Jest z wodą, jutro upiorę nim po pniak pójdę.]
Wyciągnął z torby pudełko z maścią, położył je dziadkowi pod ręką i wrócił do Sing z miską pełną mięsiwa i kubkiem wina. Zjadł w milczeniu, wypił grzańca i wyszedł zlać się wodą z tego całego brudu... Zimną wodą. Brrr. Ale od środka wino już grzało, więc długo tego zimna nie czuł.
Kiedy Arechion wyszedł, Sing Lung podniosła się i pomogła dziadkowi z nogą. Przesłała trochę czi pospiesznie i poprosiła, żeby nic nie mówił białowłosemu, bo nie będzie mogła w ogóle tego robić. A teraz była po ciepłym posiłku i zdenerwowanie już z niej opadło, więc nic złego jej się nie działo. Dała tylko tyle, żeby dziadek mógł spokojnie zasnąć, nad ranem pewnie ból wróci.
Umyła zęby, dała resztki wilkowi i sprawdziła czy nie trzeba małego przewinąć. Na szczęście nie. Najadł się, zmęczył chyba kolejną porcją raczkowania i teraz zasypiał grzecznie ssąc kciuk. Nawet nie marudził kiedy napoiła go wcześniej wywarem z krwią gór. Ostatnia porcja. Modliła się do Tian, żeby wystarczyło, żeby choroba już nie wróciła i żeby nie trzeba było więcej iść po lekarstwo w góry...
Przytuliła synka, skuliła się pod kołdrą i czekała aż Arechion wróci. Oczy jej się kleiły, walczyła ze snem. Musi przecież go ogrzać, bo się jeszcze pochoruje. Okład z piersi... Chciałaby dać mu i więcej, ale chyba nie podołałaby, a potwornie odebrałaby mu twarz gdyby zasnęła w trakcie sprowadzania deszczu i chmur!
Wrócił do jurty, wytarł się, poprawił zasłonę, ułożył się na posłaniu i przytulił do Sing, gotów zasnąć w każdej chwili. Jutro z rana porobi co najważniejsze i pojedzie po ten pieniek. Przywlecze tu jego resztę, podsuszy i porąbie na kawałki jakich tam dziadek będzie potrzebował. Wsunął dłoń pod koszulę Azjatki. Zrobił to prawie bezwiednie... Położył ją najpierw na jej brzuchu, potem przesunął wyżej, między piersi. Pocałował ją kilka razy w szyję, odetchnął głęboko, skulił się przy niej, przyklejając się praktycznie do jej pleców i zamknął oczy.
Drgnęła i westchnęła bezgłośnie kiedy poczuła jego dłoń na nagim brzuchu, a potem wyżej między piersiami. Aż dostała gęsiej skórki. Przytulił się do jej pleców. Rzeczywiście był zmarznięty. Zawsze to on był jak mały żeliwny piecyk, a teraz czuła wyraźny chłód przez materiał i od dłoni. Poczekała chwilę. Kiedy nie robił nic więcej odwróciła się do niego przodem, pod obejmującym ją ramieniem Arechiona. Oboje byli przykryci kołdrą i dwoma kocami, Szen spał na przykryciach opatulony we własny becik i dwa kocyki. Jeden mocniej, drugi słabiej, żeby nie było mu za ciężko, ciasno i za duszno czy gorąco. Na główce miał wojłokową czapeczkę. Słyszała jak posapywał - teraz - za jej plecami. Dziadek chyba też już się położył. Nie słyszała, żeby coś mruczał do siebie czy stękał. W jurcie panowała cisza i ciemność rozświetlana lekko blaskiem dalekich gwiazd i księżyca gdzieś ponad stepem. Arechion pewnie widział wszystko doskonale, ona ledwie kontury. Ognisko tliło się żarem za zasłonką, ale i tak było ciemno.
- Arechionie, chodź, ogrzeję cię, tak jak chciałeś - szepnęła.
Obróciła się w jego stronę. Nie otwierał oczu. Przysunął się jedynie bliżej.
- Przecież grzejesz - odszepnął, uśmiechając się. Była taka cieplutka...
Było jej trochę niewygodnie, a on się jeszcze przysunął, ale jakoś udało jej się podwinąć sobie koszulę z przodu i przytuliła się do niego nagim ciałem najbardziej jak mogła, nie okryje go przecież całego. Objęła go jednym ramieniem. Chyba lepiej by było jakby położył się na plecach, a ona na nim, ale nie wiedziała czy może.
- Ale nie tak jak należy. Okład, pamiętasz? - odszepnęła.
Roześmiał się cicho. Potraktowała to jak najbardziej poważnie! Objął ją ramionami, pocałował głęboko i wziął na siebie, obracając się na plecy.
- Tak, tak, pamiętam, słońce... Wygodnie? Nic nie boli, nie uwiera? - upewnił się, wiedząc, że piersi wciąż potrafiły ją boleć.
- Yhym - odmruknęła tylko, lądując twarzą mu w torsie. Przytuliła się policzkiem i uchem. Objęła udami w biodrach, a ramionami po bokach. Skupiła się, chcąc ogrzać go jak najlepiej. Nawet spróbowała reiki i trochę czi. Na pewno nie zaszkodzi, a przy okazji przegoni z jej głowy to wspomnienie pocałunku...
Białowłosy poczuł dziwne, przyjemne mrowienie. Znał to... Westchnął, przejechał dłońmi po plecach Sing na sam dół, do pośladków i znów w górę.
- Kochanie, ale bez czi, proszę. Mówiłem ci, że sama masz jej mało... Śpij. Wystarczy mi, że tu jesteś.
Znów drgnęła, rozproszył ją tym co zrobił. Objęła go za ramiona i łaskotała lekko, bawiąc się włoskami na skórze.
- To tylko odrobina, żebyś na pewno się nie rozchorował. Drugi raz do tej groty nie chcę iść... A ja jestem najedzona... Uważam. Dziadek miał rację, trzeba było zagrzać wody, a ty zawsze latasz po dworze i oblewasz się kubłami lodowatej wody, tak nie można Arechionie.
- Nic mi nie będzie. Napiłem się grzańca, mam ciebie... Nie zachoruuuuję - przekonywał ją po cichu. - Jakoś do tej pory kąpałem się w zimnie i nic mi nie było. Dlatego przestań dawać mi czi... Dopóki w pełni nie wyzdrowiejesz, dobrze?
- Dobrze już dobrze. Już przecież przestałam - mruknęła i wtuliła mu w pierś nos, bo ręce miała zajęte.
- Moja mała, grzeczna dziewczynka. No... może prawie grzeczna... Dobranoc - szepnął, pogłaskał ją jeszcze, znów objął ramionami i ponownie zamknął oczy. Taaak... Było mu dobrze. Ciepło, wygodnie... Nie wiedział tylko jak ma rano wyjść niepostrzeżenie, żeby jej nie obudzić. Pewnie będzie się musiał nieźle starać. Dziadka też nie chciał targać ze sobą. Lepiej będzie jak zrobi to sam. Weźmie wszystkie trzy konie i podźwignie ten pień. A jak dziadka nie będzie w pobliżu, to będzie mógł sobie pozwolić na wykorzystanie wszystkich swoich możliwości... Mrrr... Sing grzała go naprawdę dobrze. Naga pierś na nagiej piersi. Okład w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ciekawe ile jeszcze tu przesiedzą. Nie mieli warunków do... Pewnych rzeczy... zachowań. A dziadek jeszcze potrafił popatrywać na niego lub na Sing trochę krzywo. Pewnie gotów był burdę zrobić za najmniejsze przewinienie.
Usnął bardzo szybko. Tak jak sobie zaplanował, obudził się wcześnie. Przed dziadkiem. Sing Lung dalej spała na nim, ale już trochę z boku. Miała spokojny oddech i spokojny sen. Uśmiechnął się, przypatrywał jej tak jeszcze chwilę, po czym wysunął ostrożnie i ubrał porządnie. Po cichu opróżnił jedną torbę, spakował sobie w nią bukłak z wodą, odzienie na zmianę, ręcznik i parę akcesoriów potrzebnych do wyciągnięcia pniaka. Nim wyszedł, ucałował jeszcze Azjatkę i syna... Oboje pomlaskali przez sen. Omal się nie roześmiał. Najpierw jedno, potem drugie... Nie chcąc tracić więcej czasu na te przyglądanie się i bezczynne siedzenie, złapał jeszcze trochę potrawki z wczoraj i suszonego jedzenia, po czym zabrał Dianę i opuścił jurtę. Na dworze było chłodno. Słońce jeszcze nie wstało, ale na niebie już widać było łunę... Musi się spieszyć, żeby dziadek go nie dostrzegł. Wypiął więc pospiesznie konie i ruszył przed siebie. Strumień był dziś węższy niż wczoraj. Z jednej strony to dobrze... Z drugiej mogło się okazać, że już nie tylko pień zagradza drogę wodzie. Gdyby tak się stało, złe ustawienie się podczas wyciągania pniaka, mogłoby się skończyć tragicznie. Na szczęście miał wszystkie trzy konie... Pojadał potrawkę, idąc na miejsce po wczorajszych śladach. Nie było to ani blisko, ani daleko. Podkowy i dziadkowe odciski były idealnie widoczne w tym ni to skalistym, ni to błotnistym podłożu. Niewyrośnięte sosny spowijała lekka mgiełka porannej mgły... Na trawie, igłach i rozwijających się na wiosnę listkach pojawiały się powolutku kropelki rosy. Arechion odetchnął głęboko. Normalnie o tej porze dopiero by wstawał... Może nawet poszalał na rozbudzenie. Nie, o czym on myśli... Dziadkowi chyba nie przyjdzie coś takiego do głowy? Niech no by tylko spróbował... Może sobie być i starszym, siwą głową, ale gdyby tylko... Nie, stop, koniec! Ma myśleć o tym pniaku! I o tym jak go porąbać żeby przytargać pod samą jurtę nie orząc w ziemi, a nie o przyjemnościach czy możliwościach obcych, których za coś takiego by chyba rozszarpał! O, właśnie dostrzegł pień. Musi się na nim skoncentrować. Na szczęście nic więcej za nim nie widział... Czyli nie będzie więcej niebezpieczeństw i roboty jak tylko ten pieniek, którego zajdzie od strony gór.
Urąbał jedną sosenkę, rozpalił małe ognisko, postawił mały imbryk na kamieniach obok płomieni, żeby woda się zagrzała, ale nie wygotowała i zabrał się za szykowanie narzędzi. Najpierw jednak dał Dianie kawał suszonego mięsa na śniadanie. Niech się wilk naje, żeby mieć siłę pilnować pana, kiedy ten będzie brodzić w strumieniu.
Przysiadł na kamieniu i zabrał się za wiązanie lin. Kilka porządnych pętli, kilka porządnych węzłów i gotów był wejść do wody by porąbać i popiłować co tam jeszcze trzeba było żeby zmniejszyć wagę drzewa... A w zasadzie sporej jego resztki. Ściągnął spodnie, wszedł do zimnej wody. Znów nim wstrząsnęło. Woda sięgała mu ledwo ponad kolana, ale tak z samego rana... Brrr. Dobrze, że słońce właśnie wyłaniało się zza horyzontu. Zaraz go trochę ogrzeje. Pierwsze co zrobił, to wziął się za piłowanie. Najpierw grube, boczne konary, których wczoraj nijak nie mógł ruszyć siekierą. Jeden konar... drugi... I musiał wyjść, ogrzać się przy ognisku. Woda przy dnie łupała w kości. Napił się ciepłej wody, nastawił świeżej. Tym razem nad płomieniami. Dodał trochę suszonego mięsa, żeby zrobić coś w rodzaju buliony bez warzyw. Wrócił do strumienia. Zabrał się za kolejną gałąź. Sing pewnie dopiero wstaje. Ciekawe jak Szen dzisiaj... Czy dalej raczkuje, czy może czołga się jak zwykle? Żeby tylko nie zaczynał chodzić pod nieobecność ojca. Arechion nie chciał przegapić jego pierwszych kroczków i słów... Dziadek pewnie już dawno na nogach, kuśtyka po gospodarstwie i pracuje... Białowłosy właśnie przypomniał sobie, że nie uprał wczorajszych ubrań. Trudno, zrobi to jak wróci, chyba, że dziadek się za to weźmie, co było raczej wątpliwe. Prędzej zagoni do tego Sing... No, ale może nie w takim stanie, kiedy ona wciąż ledwo się poruszała? Sam mówił, że ma leżeć i kurować się, a nie pracować. Upiłowanie wszystkich przeszkadzających konarów zajęło Arechionowi prawie cały ranek. Zbliżało się południe... Trzeba teraz ponacinać rowki, umieścić w nich linę, zacisnąć na pętlach i wyciągnąć całość z pomocą koni. Diana siedziała grzecznie na brzegu, pilnując swojego pana i koni. Rozglądała się, strzygła uszami, przebiegała się wkoło tego prowizorycznego obozu, załatwiała potrzebę i wracała na miejsce. Arechion ponacinał pień w kilku miejscach, powiązał liny, oplótł je wokół pnia, zacisnął na pętlach i umocował każdą z osobna do jednego konia. Nakazał im ciągnąć ostrożnie, ale mocno, a sam zaszedł pień "od tyłu" i popychał lekko, unosił tyle ile dał radę i ustawiał, żeby nie utknął na kamieniach czy w glinie, ale poszedł gładko na płaską, skalistą część brzegu. Udało się bez większych problemów. Odczepił jedną linę, obwiązał nią wcześniej poucinane konary. Jeden koń, Dendi, spokojnie da sobie z nimi radę, a dwa niech ciągną pień. Zagasił ognisko, dopił resztę ciepłego "bulionu", wyjadł kawałki mięsa, dzieląc się nimi z Dianą, przebrał i ruszył w drogę powrotną. Było już popołudniu... Trzeba odstawić pieniek do obeschnięcia... I można się będzie można spokojnie wykąpać. O, może Sing weszła by z nim do balii? Kolejna kąpiel we trójkę czy dwójkę, w zależności od tego czy Szen będzie spał, czy będzie wolał brykać po jurcie. Później odpocząć sobie, ugotować coś i iść spać o rozsądnej porze... Hmm... Ugotować... No właśnie, ciekawe co by tu ugotować. Azjatki do garów nie zagoni, bo znów będzie się wywracać o własne nogi. Ten mały uparciuch czasem był zbyt uparty. Przecież nie przywiąże jej to posłania! Diana nagle stanęła jak wryta, koń dziadka prawie dęba stanął. Białowłosy ułagodził go, pogłaskał po grzywie.
- Ciii, spokojnie, koniku, tylko spokojnie... Co się dzieje? Co tam widzisz? - szeptał, rozglądając się. Po chwili dostrzegł to, co wystraszyło konia. Długi, zielonkawy... Wąż. Nie widział nigdy takiego. Był piekielnie długi, pełzł nad strumień. Ale zatrzymał się, widząc towarzystwo. Zerkał teraz na nich groźnie tymi swoimi paskudnymi ślepiami... Nie próbował się jednak na nich rzucić. Arechion nie wiedział czy zwierzę jest jadowite, czy nie. Ominąć się raczej nie da... Nie z takim bagażem. Zresztą, to kawał mięsa. Wyciągnął sztylet, powolnym ruchem zamachnął się, wycelował i... Trach! Nie trafił! Wąż w ostatniej chwili, jakby wyczekiwał tego ruchu, uchylił się i... Zaczął sunąć w jego stronę, a był na tyle długi, że mógłby mu coś zrobić nawet, jeśli nie miał jadu! Był chyba dłuższy niż sam Arechion! Już miał sięgnąć miecz, by obciąć mu łeb, gdy wyskoczy by go ukąsić i wtedy... Diana szczopiła niedoszłego, zwierzęcego oprawcę, miażdżąc szczękami jego "szyję" - tuż za głową. Ha! Tego się gadzina zapewne nie spodziewała! Dobra Diana, bardzo dobra... Broniła swego pana. Wąż próbował owinąć się wokół łba wilka, ale białowłosy szybko go pochwycił. Rozciągnął trochę jego cielsko, chwycił pewnie już za głową.
- Puść. Diana puść - nakazał. Uniósł wijące się długie ciało, uciął łeb, i nim zakopał go pod krzakiem, przyjrzał się zębom. Nie były przesadnie wielkie... Ale krzywdy narobić mogły. A jeśli był jadowity, pewnie by go zabiło nim zdążyłby dotrzeć do jurty. Nawet gdyby jakimś cudem dotarł... I tak by umarł. Odetchnął z ulgą poklepał Dianę po karku i zabrał się za patroszenie gada. Ha, wróci do obozu nie tylko z pieńkiem ale i z obiadem. I to sporym obiadem, starczy dla każdego z dokładkami! Tak więc problem posiłku został już rozwiązany. Sing z pewnością się ucieszy. Pamiętał co mówiła o patroszeniu, że niby się nie powinno... Ale to nie ona będzie go przygotowywać, a on ręki do flaków przykładać nie będzie, więc wyciągnął bebechy z cielska, wypłukał czyste już mięso, pozbierał flaki z ziemi i udał się wrzucić je w krzaki. Lepiej by nie leżało nic na gołej ziemi. Nawet nie zauważył jak coś go...
- Aaaaaaaa! - wrzasnął, widząc kolejnego, tym razem mniejszego węża, zwisającego mu teraz z przedramienia. Złapał go za łeb, ścisnął, miażdżąc te jego kruche kosteczki i rzucił nim o ziemię jak tylko raczył otworzyć paszczę i puścić jego rękę. Zabolało... Potwornie zabolało. Ostatnim razem, gdy ukąsił go wąż... Miał niespełna dziesięć lat i ledwo to pamiętał. Nie, pomyłka, wcale tego nie pamiętał. Nornil... Co za ból. Całe przedramię bolało piekielnie...
Gadzina w spazmach rzuciła się do ucieczki, białowłosy dobił ją butem, miażdżąc łeb na skalnym podłożu... Przeklęte zwierze! Tego węża już nie oprawi, nie ma na to czasu. Przewiesił go tylko przez pasek od sakwy, przy siodle Dendiego.
Diana popiskiwała zmartwiona i najwyraźniej wystraszona zaistniałą sytuacją. To był taki sam wąż jak ten, którego upolowali. Dokładnie ten sam... Tak, dało się to poznać po ubarwieniu i charakterystycznym kształcie łba. Oby nie był jadowity... Ile ma czasu na dotarcie do jurty? Zdąży? Daleko to? Stracił rachubę czasu... Musi iść. Musi się pospieszyć, jeśli ten wąż... Jeśli on jest jadowity... O nie... Umrze... Zostawi Sing i małego przed czasem. Padnie tu! I zakopią go według wierzeń dziadka! Nie, nie, nieeeeee! Błagam Nornil, nie... Bał się. Czuł jak krew pulsuje mu w żyłach, w uszach robiło mu się głucho. Nie, nie może zemdleć. Musi ruszać przed siebie! Dojść do tej jurty, dziadek może ma jakieś zioła... Cokolwiek! Złapał za sztylet, przerzucił sobie ciało węża przez szyję i ruszył przed siebie. Idąc już... Zawiązał mocno kawał sznurka ponad ukąszeniem, naciął przedramię i zaczął wysysać z niego jad. Nie podda się tak łatwo. Nie ma mowy!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 22:35, 08 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Pasterz słyszał jak młody wstaje i krząta się po jurcie. Sam spał płytko już od przedświtu. Był stary, nie spał dużo, a bez szikszy czy tych leczących rąk małej białku ból nogi doskwierał i nie pozwalał porządnie zasnąć. Biełyj zabrał chyba wszystkie konie. I tego ich sobaku. Ech, twardogłowyj, koniecznie musi wszystko sam. A niechże ma, on przynajmniej poleguje sobie jeszcze trochę, a potem oporządzi obroczki i weźmie się za stawianie bani. Przekręcił się na posłaniu. Biełych niedokładnie zasunął skóry albo białku ją poruszyła i było widać jak śpi z synkiem. Tak jak jego Batidka... Jak córuchna by mogła gdyby bochowie dali... Znów ni to westchnął, ni to chrząknął. Noga rwała coraz okrutniej, ciężko mu już było nawet po prostu leżeć. Może lepiej wstanie. Wyjdzie i rozprostuje tę nogę... Znów zerknął na Azjatkę. Z cichą nadzieją, że może się obudziła już... Może jak wstanie i pohałasuje statkami to się obudzi... Zrobi żryć... Ona też pewnikiem skorzysta.
Jak pomyślał tak zrobił. Wciągnął galoty ze stęknięciem, narzucił kapotę, grube skarpety do łażenia po jurcie. Przyczesał włosy palcami, potarł dłońmi twarz. Trza się ogolić, ale to jak w bani będą. Zakasłał, zachrząkał, splunął za jurtę. Nalał wody do imbryka, rozdmuchał ogień i postawił do zagotowania. W kociołku nastawił wodę na ryż. Wyszedł z jurty przyjrzeć się obejściu i za potrzebą. Było chłodno jak to zwykle rano, ale nie padało i zanosiło się na spokojne ni to ciepłe, ni to zimne słońce. Zaczął rozmasowywać nogę, gwizdnął na psa, poklepał zwierzę po łbie. Spod ściany jurty wziął cebrzyk i kostur i ruszył do strumyka po wodę do napojenia obryczków.
Wrócił do jurty. Woda już się zagotowała. Wrzucił ryż i wypił dwie czarki czaja z solą.
Powzdychał, pomamrotał. W końcu usłyszał jakieś poruszenie za zasłoną, memłanie dziecka, cichy szept.
- [Szpicze jeszczo białku?] - zagadnął. - [Żryć robię. Czaj już urychtowany. Ryż gotuje. Zimno na dworze, a ten wasz poleciał w step przed świtaniem. Tak mu gorąco w wyrku było?] - zażartował.
Sing Lung obudziła krzątanina dziadka. Hałasował, marudził coś do siebie, postękiwał. W końcu wyszedł. Szen nie obudził się, spał smacznie dalej. Powinna wstać? Dziadek nic nie mówił... Wcześnie jeszcze... Ze zwierzętami nie pomoże, może jedzenie by zrobiła dla nich, ale nie wie czy dziadek chce i kiedy wróci. Może pojechał za Arechionem? Stwierdziła, że poczeka jeszcze. Skuliła się pod kołdrą, nosem wdychając resztki słodkiego zapachu białowłosego na poduszce. Miała nadzieję, że jej leczenie i ogrzewanie przez cała noc pomogło mu i odgoniło wszelką chorobę. Dziś pewnie znów wróci cały mokry z tego strumienia... Pasterz wrócił i wcale nie cicho usiłował się dowiedzieć czy śpi. No raczej trudno by jej było...
- [Nie dziadku, już nie śpię. Małyj głodny - powiedziała bez mrugnięcia okiem, chociaż pewnie nie mijała się specjalnie z prawdą - Zaraz wstanę i wam pomogę z jedzeniem. Tylko go nakarmię i ubiorę się ciepło. A czy Arechionowi gorąco było, to sami spytajcie, ja spałam.]
Pospiesznie przewinęła małego, marudził niezadowolony, że go budzi. Pierś pociamkał trochę, ale wyraźnie przysypiał. Dała mu więc spokój. Opatuliła, pocałowała i pozwoliła spać na posłaniu. Ubrała się, już sprawniej niż wczoraj i z mniejszymi zawrotami. Troszkę się tylko zadyszała. Odsłoniła zasłonę, tak żeby widzieć dziecko. Podeszła do paleniska. Sprawdziła ryż. Kiwnęła głową z zadowoleniem. Z kącika kuchennego wzięła jajek, jarzyn, z sakw przypraw. W rondelku nastawiła kawałek mięsa z kością, na bulion.
- [Zjecie dziadku smażony ryż z jajkami?] - spytała. - [Czy coś innego mam przyrządzić? Powiedźcie co chcecie?]
Pasterz zawiercił się na siedzisku, zamamrotał coś, w głowę podrapał.
- [Może być i ryż. Zjim. Ty szo kucharzysz...] - nieoczekiwanie pochwalił. - [I szo insze... Udałaś się biełychowi... Te insze hen hao jak gadosz...]
Sing Lung zerknęła na dziadka zdziwiona. Dziwacznie się zachowywał. O co mu... Insze? Hen hao? Przyjrzała mu się dokładniej.
- [Czemu... tak mówicie dziadku? Nie chcecie ryżu?]
- [Chcieć... to ja chcę... czemu miałbym nie chcieć, ale ryż to do żrycia, a ja... mnie...]
Ach, znowu ta noga, domyśliła się Azjatka. I znowu starek próbuje poprosić o pomoc nie wprost. Ze zwyczaju, uważa, że odbiera mu to twarz, czy Arechion coś mu nagadał? A nie daj Tian postraszył, że pobije czy zakazał?! Sing Lung zdenerwowała się.
- [Arechion zakazał wam prosić mnie o leczenie?] - spytała.
- [Zakazał? Nie. Mówił toćko, żeś słaba i że mnie jakowoś pokłujesz z rana... Noga już okrutnie rwie, przez tę szarugę pewnikiem co była] - odparł dziadek.
- [Pokłuję? Pewnie miał na myśli akupunkturę. Dobrze, to też mogę zrobić. Ale to trzeba długo... i bez ruchu. To coś jak baszki. Nie boli. Dacie sobie dziadku zrobić?]
- [A nie dałoby się... no wisz.... żebyś tak jednak rukami. Od razu nie boli...] - Prawie zrobił minę jak Arechion gdy o coś prosił. Nie uwierzyłaby gdyby nie zobaczyła. Mężczyźni są wszyscy do siebie podobni, jak dzieci... Westchnęła.
- [Szo. Ale potem akupunktura. I to naprawdę nie boli dziadku, mogę pokazać na sobie, a nawet na Szenie. Przecież własnego synka nie skrzywdzę.] - próbowała rozwiać jego wątpliwości, jeżeli bał się tych igieł, a nie chciał się przyznać.
- [Szo... szo, popróbujem... ale ruki lepszejsze] - napraszał się dziadek.
- [Tak, lepszejsze] - zgodziła się Sing Lung - [Ale tamto też szo i też pomoże. Ale najpierw muszę porządnie zjeść, żeby mieć na to energię, rozumiecie dziadku? Inaczej nie pomogę i jeszcze sama się pochoruję, a Arechion się rozgniewa i na mnie i na was.]
- [Szo, szo. Calagagi zrobić? Albo czaj z łojem? Ja nie znaju tak kucharzyć kak ty białku.]
- [Nie, nie trzeba dziadku. Zaraz przyrządzę ten ryż z jajkami na woku]
Odwróciła się nagle, bo od strony posłania dobiegły popiskiwania Szena. Obudził się chyba jakiś czas temu i znudziło mu się leżenie. Zbierał się do wstawania.
Starek popatrzyła na dziecko, na nią, na ogień...
- [Daj synka. Potrzymam. A ty rób co tam masz. Upilnuję. On jak Timurek, wim.]
Zawahała się... Powinna? Nie należy odmawiać starszemu, ale to jej dziecko... I Arechiona. Ale przecież dziadek już wcześniej go trzymał, nie zrobił mu krzywdy i mówi, że jak wnuczek... Wzięła Szena na ręce, zagadała do niego, sprawdziła pieluszkę, czółko. Wydawał się zdrowy i w dobrej kondycji. Podała go pasterzowi..
- [Tylko proszę, uważajcie, dobrze go trzymajcie] - poprosiła.
- [Szo, szo, nie frasuj się córuchna. Patrzaj siedzi spokojnie.]
Rzeczywiście, chłopczyk nie wydawał się w najmniejszym stopniu niezadowolony czy zaniepokojony tym, że nie jest u matki. Rozglądał się ciekawie, trzymany przez mężczyznę pod paszkami i podparty pupą o jego pierś. Machał rączkami i próbował sięgać do każdej rzeczy w zasięgu wzroku, ale pasterz pilnował by mu się nie udało. Odwrócił go troszkę do siebie i zaczął coś mówić pytająco w swoim języku. Szen gulgotał, odpowiadał coś po swojemu, klepał go po ubraniu i ciągnął za włosy i wąsy.
Sing Lung uspokojona, uśmiechnęła się i zabrała za śniadanie.
Kiedy było gotowe, dziadek pozwolił jej pierwszej zjeść, sam nadal zajmując się dzieckiem.
- [To polecz mi tę chromą kulasę, a ja go jeszcze zabawię, szo?] - zaproponował, kiedy zjadła.
Kiwnęła głową. Poczekała aż dziadek usadowi się tak, żeby mógł dobrze trzymać Szena, a jednocześnie wygodnie siedzieć z wyprostowaną nogą.
Podwinęła nieco nogawicę, od góry opuściła portki. Roztarła dłonie. poćwiczyła oddech, uspokoiła się, skoncentrowała i zaczęła przykładać palce i całe dłonie do skóry na całej nodze. Od góry, od dołu, a potem stopniowo od góry do samego dołu, przesyłając drobinki czi i rozgrzewającą energię reiki.
- [Dobrze dziadku? Przechodzi?]
- [Szo, szo, prawie już nie boli, zdrętwiałe tylko... Dobrze robisz córuchna, bardzo szo. No małyj, pokaż oczka. A uszko? A paluszek? A cio? Pożryć mam łapkę? Ama.. A chapsa... A pożryłem... i co teraz? A druga łapka? Tyż? To teraz nóżki nu? A za wąsy ciągasz. Sprawdzasz czy nie liszka ha?] - przekomarzał się z Szenem, a ten był wniebowzięty zabawą.
- [To teraz igły dziadku, postawię i wezmę Szena, a wy pożywicie się, tak?] - spytała.
- [No niechda... Chociaż już nie rwi. Ale poproboj... Trudna] - zgodził się zrezygnowany dziadek.
Wzięła z sakwy igły. Zalała je w miseczce winem. Przepłukała białą wodą.
- [Dziadku trza galoty spuścić... Nogawicę chociaż jedną zdjąć, z tej chorej nogi. Położycie się z Szenem na naszym posłaniu? Ja okryję albo poczekam jak wam... nie nado, żebym patrzyła...]
- [Szo, szo. Chodź synek do wyrka.] - Oddał na chwilę dziecko Azjatce. Podparł się na niej wstając. Usiadł na posłaniu i ściągnął wojłokowe spodnie. Okrył się koszulą i chałatem. Sing Lung poinstruowała go jak ma się położyć tak żeby miała dostęp do biodra i uda. Malucha położyła przed nim. Dziadek otoczył go ramieniem, tak że Szen nie mógł nigdzie wywędrować, ale i tak wolał bawić się dziadkowymi wąsami i dłońmi i nurkować mu pod kapotę nosem.
Sing Lung wzięła miseczkę z igłami i żarnik z nasypanymi ziołami. Rozpaliła żagiewką, rozdmuchała, po jurcie rozszedł się intensywny zapach i dymek. Przysiadła przy nodze dziadka, wzięła igłę gotowa delikatnie ją wbić, kiedy omal się nie roześmiała na widok wyrazu twarzy pasterza. Wyraźnie oczekiwał nie wiadomo jakiego bólu i najchętniej by uciekł jej spod ręki, nawet z galotami wokół kostek czy nawet bez.
Zrobiła poważną minę i niby to sprawdzając igły wbiła sobie spokojnym, powolnym ruchem jedną w skórę przedramienia, potem drugą i trzecią, za każdym razem opalając ostrze nad żarnikiem. Poruszała ręką, pokiwała głową z zadowoleniem i równie spokojnymi ruchami wyjęła powoli każdą z igiełek i dołożyła je na powrót do miseczki za alkoholem.
- [To jak dziadku, mogę? Wszystko gotowe i sprawdzone] - zagadnęła.
Pasterz miał trochę mniej przestraszoną minę, ale nadal trochę ponurą, kiwnął jednak głową przyzwalająco. Wzięła się więc do zabiegu. Zagadywała także do dziecka i zajmowała dziadka rozmową, tak więc szybko przestał zwracać uwagę na kolejne igły, które wbijała mu w skórę na biodrze.
- [Ładnyj ten wasz małyj białku, łądniuchny. Czarniawy taki, oczka i włoski. To na pewno jego, biełycha?] - spytał nieoczekiwanie pasterz.
Prawie dziabnęła go igłą tam gdzie nie trzeba, ale nie zauważył. Na szczęście to była ostatnia. Zaczerwieniła się, speszyła.
- [Ale... dziadek co wy... Jego. Ja nie... Ja tylko z nim tak. To jego syn, dziadek tak nie mówi, bo przykre. Teraz tak poleżcie, jak zjecie wyjmę.]
Wstała pospiesznie, nałożyła z woka ryżu z warzywami i jajkami. Podała mężczyźnie. Wzięła do siebie Szena.
- [Ech... Nie frasujcie się tak. Ja nie tak. Ino sie dziwuję. Toćka on niepodobnyj taki. Ja pomyszlał, że możu synek on taki jak ta wasza...] - zamilkł, przypominając sobie prośbę Arechiona. - [Nu, że może to wasz... że wam meścine ubili abo ostawił, abo co złego spotkało... no wicie... a ten wasz przygarnął jak swoje, he?]
- [Hadko starku, proszu was. Hadko tak. Nie gadajcie, proszę. Jego. Tylko jego. Chcieli mnie ubić i synka, jak jeszcze nie urodzony. Hungnu. Bo biełycha, nie Han. Chcieli ukrzywdzić za to, na jego oczach. Ale Tian nie dało. Jego brat pomógł. Też biały, też obcy, nie stąd. Zabił orwańców... nim mnie... rżnęli. Ano, taki czarniutki, prawdziwy Han, ale to Arechiona. Pierworodny.]
- [Szo, szo, wierzu, nie frasuj. Ale małyj taki inszy. A na jakiego wyrośnie? Bo ten twoch łeb ma biały, ale głupi, że nie może być. Serce ma, ale prędki w myśli i słowie. Za prędki. O patrz, ja mu mówił, że razem pójdziem po pniaczek, że niebezpiecznie samemu, że miszka go najdzie i co? A on co, że miszku ubije samosiej i tyla z nim gadania. Za prędki białku, za prędki. Jeszczo was kto ukrzywdzi przez niego. Samaś mówiła, że rżnąć chcieli bo inszy, bo biełych. Ja mu mówił co by pomiarkował, bo to step, a nie jego zamorska kraina i tutaj ubijom, w jasyr wezmą, popsowają za takie jego ozorem mielenie i nie pochylania głowy. Ale ja mu tam za jedno, a? Powiedz córuchna? Nic ja dla niego starek, co swoje przeżył i się na stepie zna. On wojownik. Ale takich jak on wiela... I ich kości samotrzeć po stepie. Nic to. No zjedlim białku. Te kościjki już zaweźmij, to ja pójdę do roboty, a ty synka pilnuj i kuruj te dudki, kuruj, dla biełycha.]
Sing Lung powyjmowała igły. Wzięła Szena na kolana i dała mu pierś. Dziadek ubrał się, zebrał do cebrzyka naczynia i wyszedł z jurty.
Wydoił wielbłądzice i kozy i wypuścił na step. Nastawił mleko na kumys, ser, masło i surowiznę. Wyczesał wielbłądy. Niespiesznie i starannie ustawił ożebrowanie na banię.. Okrył dwoma wojłokami. Bania była dużo mniejsza niż jurta, to i łatwiej się mu przy niej pracowało. Do środka naniósł stosik dużych otoczaków, cebrzyk z zimną wodą i łychą. Wybrał jeden z konarów, okorował i takie prowizoryczne siedzisko też wstawił. Szkoda, że śniegu nie ma. Nu, woda ze strumyka musi wystarczyć. W końcu zabrał wiadro z naczyniami i udał się nad strumień je obmyć. Na brzegu zmajstrował małe ognisko z kory i drobnych gałęzi i czekał aż woda się zagotuje w metalowej misce. Przy okazji sprawdził czy samogonek dobrze się trzyma i chłodzi pod kamieniami w wodzie. Wymyte statki wstawił na powrót do cebrzyka. Usiadł sobie na jednym z głazów, zadowolony, że noga nie boli w ogóle, nawet kostura nie brał. Wziął witki i zaczął je sobie strugać kozikiem. Jak biełych wróci będzie akuratnie. Może białku coś smacznego porychtuje? Łazi już po jurcie, śniadanie zrobiła, to pewnikiem i o obiedzie pomyśli. Strugał tak sobie, grzejąc się w słońcu i przy dogasającym ognisku. Szum strumyka i plusk ryb uspakajał.
Szedł sam nie wiedział jak długo jeszcze. Powoli zaczynała go boleć głowa... To pewnie ze zdenerwowania. Tak, tak, na pewno. Nic mu nie będzie przecież. To tylko wąż... Małe zwierzę. Na pewno nie był groźny... Przeżyje...
Nornil, błagam, muszę... Nie mogę zostawić ich samych... Co z Utą? Jak Sing sobie sama poradzi? Nie poradzi... Nie da rady sama na tym stepie... I w ogóle w świecie!
Diana nagle przyspieszyła. Arechion podążył za nią wzrokiem... Gdzie tak pędzi? A, dziadek! Dziad siedział nad strumieniem! Oj jak dobrze, im szybciej mu to pokaże i tę gadzinę, tym lepiej! To był wypadek, czysty wypadek... Żeby tylko się z niego nie śmiał i nie prawił mu morałów! Nawet gdyby był tam z nim wtedy... Nic by nie poradził! Tego nie można było przewidzieć!
Przyspieszył jeszcze kroku, omal się nie wywracając, gdy zahaczył nogą o wystający kamlot. Po krótkiej chwili stał przed dziadkiem.
- [Mam... Problem.] - przyznał, zdyszanym głosem.
Nagle koło nóg pasterza śmignęło coś futrzastego. Nim się przestraszył rozpoznał sobaku Azjatki i biełycha. A to już wraca? Ale gdzie ten młodzik? Rozejrzał się, odwrócił. Zobaczył konie i ludzką postać idący brzegiem strumienia. Szli pod słońce, więc niewiele więcej zobaczył, ale to musiał być biełyj. Zresztą konie ciągnęły pniak, a sobak przyleciał pierwszy. i już chyba pognał dalej, bo dziadek nie widział go w pobliżu. Czekał aż obcy podejdzie bliżej. Gdy tak już było zdał sobie sprawę, że nie idzie normalnie... Zataczał się jakby, potykał, coś robił z ręką co chwilę... Ocierał twarz? Pasterz podniósł się z kamienia, otrzepał spodnie. Też zaczął iść w stronę Arechiona. Teraz już wyraźnie zobaczył, że tamten jakby się słaniał, a na pewno trzymał się za przedramię jednej ręki. Zatrzymał się i powiedział, że ma problem...
- [Biełych... Co naszło? Nogu skręcił? Łapę złamał? Pokaży.] - sarknął.
Gwizdnął na Dendiego, koń zrównał się z nim i trącił delikatnie łbem. Arechion wziął do ręki ciało małego, nieoprawionego węża.
- [Ukąsił mnie] - powiedział. - [Wyskoczył z krzaków, gdy wyrzucałem flaki z tego dużego i ukąsił. Boli jak cholera... Całą drogę wysysałem jad, ale nie wiem czy to mnie... Dziadku, ja nie mogę umrzeć.]
Pasterz spoważniał kiedy biełyj powiedział o ukąszeniu i pokazał węża. Szybko już podszedł do niego, przyjrzał się truchle.
- [Jaszczurkożryj] - ocenił bez wahania. - [Jadowity, a jakże, ale dorosłego nie zabije. Dietko tak. Twojego małego, ale ciebie nie powinno. Nuże, podejdź do strumienia i wsadź rukę w zimne. Łeb boli?]
Arechion odetchnął z wyraźną ulgą. Nie zabije go... Nie zabije...
- [Trochę boli] - przyznał, bez wahania zanurzając rękę w zimnej wodzie. Od razu poczuł ulgę. - [Sing... Ona mi w panikę wpadnie! Jak wtedy kiedy Utę ukąsiła żmija... Nie powinna wiedzieć. Ale pewnie nie da się tego ukryć? Zaraz będzie mnie chciała leczyć czi i jeszcze znów wpadnie w letarg! Nie może, nie, jest za słaba na takie poczynania, nie chcę żeby umarła albo żeby przypłaciła to moje leczenie chorobą!]
- [A myślisz, że posłucha?] - mruknął dziadek.
- [Jak nie posłucha, to pójdę spać poza jurtę. Na wóz albo gdzieś dalej. Jest osłabiona, nie będzie na mnie marnować swojej czi] - odparł białowłosy, nachylając się i zanurzając na chwilę głowę w strumieniu. Otrzepał się, przeczesał włosy palcami, popił trochę. - [Nie dam jej się bardziej pochorować.]
- [A ona polezie cię szukać, a tobie sie pogorszy. Nie umrzesz, ale czeka cię... niedobra noc abo i dzień. Rzygać będziesz, ledwie widział i łeb pękał. I łapa spuchnięta jak pieniek. O już taka i całyja fioletowa. No to z bani nic nie budzie.] - Westchnął. - [A mówił ja, nie leźć samosiej. Miszku cię nie poharatał, a patrzaj taki dzwonek.]
- [Dziadku, nawet jakbyś tam był to NIC BYŚ NIE ZROBIŁ] - wytłumaczył mu wolno i wyraźnie białowłosy. - [Trudno, pomęczę się. Ale leczyć się jej nie dam. Jej życie bardziej się liczy niż moje.]
- [Powiedziałbym ci, że jadowity i nie pozwolił ruszać, ot co. Jej bardziej warte? Takiś prędki do umierania i jej ostawiania? Obyje wasze ważne i dla was ważne i dla waszego małyjego. I dla tej... maleńkiej dziewuszki jakieś godoł. No chodźże, podprowadzę do jurty. Oprzyjta się na mnie, noga nie boli, poleczyła rano jak mówiłeś.]
- [Dziadek nie zrozumie...] - westchnął Arechion. Tak, nie zrozumie dlaczego białowłosy powiedział to co powiedział. Nigdy nie pozna o nich pełnej prawdy, nie dowie się kim są, co robili, ilu zabili... - [Boli, nie boli... Oprę się o Dendiego] - i jak powiedział tak zrobił. Oparłszy się o konia, ruszył w stronę jurty. Kręciło mu się już lekko w głowie, a ręka pulsowała bólem. Faktycznie spuchła... Ale nie tak jak noga Uty. Żeby Sing spała... Żeby spała!
Sing Lung nakarmiła Szena, przemyła go i przewinęła. Dała syropu z krwi gór. Popilnowała go trochę jak raczkował po posłaniu, a potem ubrała się, obwiązała brudne włosy chustą, synka włożyła do nosidełka z przewiązanej chusty i zabrała się za lekkie porządki i powoli przygotowywanie obiadu. Arechion pewnie będzie głodny jak szutao po tych zabawach z drewnem. Tym razem zrobiła ryby w ziołach, a z łbów i resztek nastawiła zupę rybną. Z mąki wody, szybko ukręciła makaron. przy tym dość się zadyszała i zmachała, bo zajęcie było ciężkie jak na nią w tej chwili. Ciasto trzeba było mocno ugniatać, a potem silnie i sprawnie machać naręczami ciastowych sznurów. Ale tylko dwa razy jej się poplątały. Może nie były te kluski takie zgrabne jak zwykle, ale głodni pewnie nie zauważą. Posprzątała, umyła ręce i właśnie kończyła kroić warzywa do zupy, kiedy do jurty wsadził łeb wilk, popiskując i przestępując z łapy na łapę niepewnie. O już wrócił? To czemu nie wchodzi? Czemu szutao, próbuje...
- [Diana, nie wchodź. Zostań. Gdzie Arechion, czemu go zostawiłaś?]
Wilk zaskomlał, popatrzył na nią i zniknął na zewnątrz.
Dlaczego nie ren tak się... Coś się stało? Serce podeszło jej do gardła. Coś się musiało stać. Wilk był zdenerwowany, Arechiona nie było. Dziadka też nie. Gdzie oni są? Coś w tych górach? Wykrakał dziadek tego przeklętego miszkę?! Tian, tylko nie to. Chyba Arechion nie był naprawdę na tyle głupi żeby się samu na niedźwiedzia rzucać. Jedną łapą by mu ramię urwał, pół twarzy i bok zabrał! Tian, nie, nie... Nie odratuje go z tego... Nie ma tyle czi, nie ma siły, zabije ją i jego... Poderwała się sprzed paleniska, czym prędzej dusząc w sobie jakiekolwiek zawroty głowy i osłabienie. Nie wiedziała czy wyjść z jurty, czy czekać... Nie może się przeziębić... Dziecka przecież też nie zostawi... Chodzi, jeszcze podejdzie do ognia... Na dwór jeszcze się bała, żeby uszko nie wróciło... Co robić, co robić... W końcu wyjrzała nieco z jurty, uchylając płachtę, Zobaczyła dziadka prowadzącego konie i Arechiona opartego, prawie leżącego na boku Dendiego i ciągnącego nogę za nogą. Diana biegała wokół nich podenerwowana i poszczekiwała. Pies pasterza przyłączył się do hałasowania. Nie wytrzymała, wyjęła Szena z nosidełka, opatuliła szczelnie, żeby nie mógł ruszyć rączką ni nóżka, prawie się rozpłakał. Przeprosiła go roztrzęsionym głosem, pocałowała i położyła na posłaniu. Sama wciągnęła buty, drugie spodnie, narzuciła kubrak, a potem szalem okręciła głowę i wybiegła na zewnątrz.
Dobiegła do nich. Zaczęła obmacywać Arechiona, szukając ran, okropnych poszarpanych ran, chcąc zatamować krew... Złapała mu twarz w obie dłonie, w oczy zajrzała. Prawie brakowało jej tchu ze strachu. Nie, nie będzie panikować, nie będzie tracić energii na takie głupstwa, musi być opanowana i pomóc mu jak najszybciej.
Białowłosy dostrzegł biegnącą w ich stronę Sing. No pięknie... Nie śpi! Dopadła do niego, obmacywała, sprawdzała, w końcu ujęła mu twarz i patrzyła w oczy. Wariatka, w cieple ma siedzieć, a nie latać! Uśmiechnął się do niej uspokajająco.
- Nic mi nie jest, kochanie, naprawdę. Przeżyję. Idź do jurty, do małego, ja sobie dojdę powoli. No już. I nie bój się, nie martw... To nic groźnego, pytałem już dziadka o to. No, już, idź... Idź... Połóż się, prześpij, odpocznij... Małego nakarm czy pobaw się z nim.
- Dai Goh nie kłam. Jesteś blady jak śnieg. Oczy masz dziwne... Co się stało? - Złapała go za rękę i ścisnęła odruchowo.
Omal się nie skręcił z bólu, gdy złapała go za rękę... Zacisnął zęby, wymusił kolejny uśmiech.
- Kochanie, to nic. Naprawdę. Nie bój się, dobrze? Tylko taki... wąż mnie ukąsił... Ale nie zabije mnie! Dziadek mówi, że głowa poboli, ręka spuchnie, mogę rzygać, ale nic poza tym, przysięgam! Nawet nie waż się mnie leczyć... Ostrzegam... Igły tak, czi nie.
Drgnął, pobladł jeszcze bardziej, źrenice rozszerzyły prawie do granic. nie słuchała prawie tego co mówił. Wąż? Jaki wąż? Znowu żmija? Nic mu nie będzie?! Co on bredzi. Od tej trucizny pewne tak... Spojrzała w dół. Zaciskała palce na jego przedramieniu. Całym fioletowym i spuchniętym! Nim pomyślała, nim zrozumiała co chce zrobić, przesłała czi. Dużą porcję i czym prędzej oderwała dłonie, a raczej zrobiła do wespół ze skurczem i uderzeniem bólu. Upadła na kolana i zwymiotowała. Zapomniała o zabezpieczeniu... Wciąż działało. Ale to dobrze... Nic jej nie będzie. Złapała oddech.
- [Dobrze... żadnego czi... nie będę] - wychrypiała, trochę wykasłała. - [Tyle... powinno... już... pomóc.]
Puścił konia, przypadł do niej i przytulił ją. Zwariowała... Naprawdę zwariowała! Ból nieco zelżał, miał więcej siły... Ale i tak nie czuł się najlepiej. Nie, nie powinna była.
- [Dziadku, może dziadek rozplątać te konie? I zrobić coś do jedzenia, ona musi zjeść...] - poprosił starka, po czym zwrócił się do Azjatki. - Mówiłem, że bez czi, kochanie. Jesteś za słaba na takie szastanie własną energią, to cię może mocno osłabić. Wciąż nie wróciłaś do formy, nie chcę żebyś pochorowała mi się jeszcze bardziej, rozumiesz? Będzie dobrze. Przynajmniej mamy porządny obiad - zażartował słabo.
- [Obiad... już jest. Stygnie. Zupa... Chodźmy]
Nim dziadek zabrał konie, białowłosy ściągnął oba ciała węży z Dendiego i nakazał mu się słuchać starka, po czym podniósł się, resztkami sił postawił Sing na nogi i ruszył z nią w stronę jurty. Ni to podpierając ją, ni to samemu się asekurując. Usadził ją na posłaniu, sam też przysiadł na chwilę, po czym trochę na czworaka podpełzł do ogniska. Naładował Azjatce pełną miskę.
- Smacznego - powiedział, podając jej obiad. - Mam nadzieję, że dziadek wie jak oprawić węża... Tego dużego oprawiłem sam, tego mniejszego nie mogłem. Trzeba oprawić i upiec jak najszybciej, to mięso szybko się psuje.
Głowa naprawdę już mu pękała. Potarł sobie czoło i skronie. On nie był głodny. Raczej zaczynało go mdlić.
Odwiązał z ręki sznurek... Nie puchła już. Nie czuł takiego pulsowania jak przed chwilą. To to czi... Dobrze działało, ale nie na nią. Oby się więcej do tego nie posunęła.
- Jak zjesz... Pokłujesz mi głowę?
- Nie wiem czy na to pomoże... To ból od jadu, nie od samej głowy. Spróbuję. Przedramienia nie pokłuję jak takie obrzęknięte, ale może inhoa wystarczy. - Zaczęła jeść, chcąc jak najszybciej uzupełnić to co straciła. Położyła mu rękę na piersi. - Arechionie, proszę, połóż się. Jak się ruszasz, to jad szybciej się rozchodzi. Może jakiś napar by pomógł?
- Nie wiem... - mruknął, nie stawiając żadnego oporu. Położył się, odwinął małego i posadził go sobie na podbrzuszu. Podkurczył nogi by mały mógł się o nie oprzeć. - Byle nie bolało tak jak boli...
Chyba nigdy mu tak łeb nie pękał. Nawet na najgorszym kacu! Troiło mu się w oczach, a mizerna zawartość żołądka miała ogromną ochotę wydostać się na zewnątrz.
- Może zimny okład coś da. Czasem pomagał na kaca.
Odwinął Szena. To dobrze. Mały był nieszczęśliwy tak unieruchomiony. Odstawiła miseczkę, odbeknęło jej się. Wstała i trochę chwiejnie poszła po szmatki i miskę z wodą. Wzięła też tygrysią maść. Zrobiła Arechionowi okład, skronie nasmarowała maścią. Wzięła igły, które jeszcze wciąż moczyły się w alkoholu od rana. Sięgnęła po jedną i zaraz opuściła rękę. Dłonie jej się trzęsły. Nie ze zdenerwowania tylko z powodu szoku. Spróbowała je uspokoić. Nie może sobie pozwolić na pomyłkę, bo bardziej zaszkodzi niż pomoże. Dobrze, że Arechion miał okład na czole i zamknięte oczy i nie widział stanu w jakim były jej ręce. Skupiła się, odetchnęła głęboko, przesłała czi z tan diem do własnych palców, wyregulowała oddech. Taka sama długość. Wdech i wydech, wdech i wydech... Ręce powoli wracały do normy. Czuła już tylko niemiłe drgania pod skóra, jakby wędrowały pod nią mrówki. W końcu prawa dłoń był na tyle pewna, że mogła spokojnie wbić igłę i nie pomylić się nawet o kawałek paznokcia. Ostrożnie, kręcąc powoli igłą między palcami nakłuła skórę na skroni Arechiona. Ptem kolejna. Tym razem nie opalała ich nad żarnikiem. Nakłuwała na zimno. Pewnie czuł alkohol, miała nadzieje, że nie bolało go od tego. Za chwilę kolejna porcja igieł na drugiej skroni, za uszami po dwie i na nadgarstku zdrowej ręki. Odetchnęła. Skończone.
- Trochę pomogło, czy nadal boli tak samo? - spytała cicho, nie wiedziała czy nie zasnął, to byłoby najlepsze, przespałby ból, nie chciała go budzić.
Czuł jak go nakłuwała. Ale wielkiej ulgi mu to nie przynosiło... Trochę tylko przestało go ściskać. Dobre i to... Nie rozumiał po co wkłuła mu się jeszcze w zdrowy nadgarstek, ale nie komentował tego. Sing z pewnością wie co robi. Uśmiechnął się słabo, otworzył oczy.
- Trochę lepiej - powiedział. - Chodź tu, połóż się. Będzie dobrze - Poklepał się po piersi chorą ręką. Zabolało... Ale to nic, to normalne. Dziadek mówił, że tak będzie... Da radę... A ona nie powinna się już dziś przemęczać. Ani denerwować bardziej. Najlepiej jak odpocznie.
- To może jeszcze inhoa. Daj. Tak jak na statku... - powiedziała. Oczy jej się przymykały. Nie mogła się tak położyć. Co z Szenem? Powinna obu pilnować.
- Jak chcesz, ale później się położysz, prześpisz... Odpoczniesz. Wciąż jesteś osłabiona, wykosztowałaś na mnie swojej czi, musisz to odespać i uzupełnić. Innej możliwości na razie nie ma.
Powtórzyła uciski na karku i na obu nadgarstkach, starając sie nie sprawić mu bólu i nie naruszyć wbitych igieł.
- Muszę poczekać tak pół godziny i wyjmę. Muszę przypilnować, żebyś się nie przekręcał i nie połamał igieł albo nie powbijał inaczej, szczególnie na głowie. Jak możesz zasnąć, to śpij, Szena wezmę, żebyś nie musiał go trzymać. Zrobię rumianku. A może... powinieneś napić się dużo mleka? Może to też pomoże? Jak z wasabi? Ja nie mogę, ale tobie nie zaszkodzi. Może mojego? - dodała jeszcze niepewnie. - Działa licząco na dzieci podobno, to może tu też...
Gdyby nie ta głowa, roześmiałby się naprawdę głośno. A tak tylko przymknął oczy i wyszczerzył zęby. Niemożliwa jest. Piersią go będzie karmić? Jak małego? Spojrzał na nią, nakrył jej dłoń swoją.
- Kochanie, a w czym ma mi pomóc mleko? To jad, nie ostra przyprawa... Nie odmówię oczywiście... Połóż się, ja wyjmę sobie te igły. Ty już praktycznie śpisz, spójrz, oczy ci się same zamykają. Przypilnuję Szena, chodź...
Stwierdziła, że jej mleko lepsze. Miała go znów dużo, Arechion już pił i nic mu nie było, a kobyle czy wielbłądzie nie wiedziała jak zadziała. W każdej chwili mógł jednak wrócić dziadek... Nie mogła więc po prostu nakarmić go jak Szena. Poszła po bukłaczek, usadowiła się tyłem do wejścia i zaczęła ściągać pokarm, najwięcej jak się dało, bo przecież to miała być porcja dla dorosłego i na truciznę, a nie do smakowania.
Skończyła i podała Arechionowi bukłak do ust i przytrzymując mu głowę, żeby się nie zakrztusił. Mogłaby przysiąc, że Szen patrzył się na to z wyrzutem!
Upił z bukłaka. Od razu poznał ten smak. Hmmm... Szkoda tylko, że w takiej formie... Bukłak, ehh... Ale wypił. Lubił i nie ukrywał tego. Połaskotał małego w brzuszek, dziecko zachichotało, łapiąc jego palce. Dobrze, że nie uderzał tymi swoimi malutkimi łapkami po przedramieniu ojca, bolałoby. Ale póki łapał tylko palce... Niech się bawi.
- Dziękuję - powiedział cicho do Sing, gdy skończył pić. - No to chyba można zdjąć te igły już?
- Jeszcze nie minęło pół godziny Arechionie, nie próbuj mnie oszukać. Jak możesz to śpij. Ja poczekam. - Wstała i nastawiła wodę na napar z rumianku.
Westchnął, ale nie poszedł spać. Zabawiał synka, usiłując zapomnieć o bólu. No uparta... Znów uparta. Naprawdę przypłaci to wszystko własnym zdrowiem.
- Kochanie, nie powinnaś tak biegać, wiesz? Powinnaś odpoczywać, to ty jesteś chora. Tak, nawaliłem, ale mi nic nie będzie, a ty wciąż do siebie nie doszłaś. Połóż się albo usiądź. Ja niedługo wstanę...
- Dobrze, położę się, ale ty nigdzie nie będziesz wstawać i też masz spać. - Zalała zioła, przykryła miseczką, czekając aż się zaparzą. A potem wzięła łyżeczkę i podawała mu po jednej, dmuchając do ostygnięcia.
Pasterz oprawił drugiego węża. Flaki wrzucił do rzeczki, niech się ryby nażra, więcej wpadnie w pułapki. Opłukał mięso. Po drodze jeszcze raz sprawdził czy wszystko w porządku z końmi i czy drewno dobrze zabezpieczone. Wszedł do jurty. Zobaczył jak Azjatka poi łyżeczką biełycha. Na głowie miał gałgan, z boków i na jednej ruce te kościjki. Uśmiechnął się pod wąsem. Nie tylko jemu to zadano. Oboje nie wyglądali dobrze. Arechion zrozumiałe, trucizna i ból dawały mu się we znaki, ale Azjatka w ogóle wyglądała prawie jak tuż po jaskini. Blada, z podkrążonymi oczami. Może to przez te włosy w nieładzie, mimo że skrywała je pod chustą i mimo że rozczesywała nawet brudne.
Usiadł bez słowa przy palenisku. Próbował sobie przypomnieć składniki tej zalewy, w której umościła białku świsztacze tuszki.
Azjatka skończyła podawać napar do picia Arechionowi i tym razem zrobiła z niego okłady w połączeniu z lodowatą wodą ze strumienia. Podarła kawał materiału na długie pasy i ostrożnie okładała mu nimi przedramię, nie dociskała i nie obwijała.
Wypił posłusznie rumianek i leżał spokojnie, nawet kiedy zabrała się za okładanie jego ręki. Z początku nie należało to do najprzyjemniejszych doświadczeń... Każdy, nawet najmniejszy dotyk, sprawiał mu ból. Ale gdy tylko zimny okład zaczął działać, dobrze schładzając rozpaloną skórę wokół rany, odetchnął z ulgą. Ból ustępował. Spojrzał na Sing.
- Miałaś się położyć - powiedział cicho.
- Kiedy zobaczę, że śpisz, a nie udajesz - odparła twardo, chociaż do tej twardości było jej teraz bardzo daleko tak naprawdę. Pasterz wrócił do jurty, chyba z kawałkami mięsa z węży i coś majstrował przy palenisku, pomrukiwał do siebie cicho, popatrywał na nich. Chciał o coś spytać, ale znów nie mógł wprost? O leczenie czi mu chodziło? Przecież nogę miał podkurowaną, a poza tym naprawdę już nie miała na to siły. I Arechion tu był... Tego jeszcze brakowało, żeby usłyszał nie to co trzeba i denerwował się. Powinien nie marnować sił na takie głupstwa.
- Nie usnę póki ty się nie położysz - mruknął.
Doskonale wiedział, że zaraz zaczęłaby pracować... Wcale by się nie położyła. Przynajmniej nie od razu. A ledwo stała na nogach.
- <Coś się stało dziadku? Czegoś potrzeba? Jak coś co nie chcecie by białowłosy słyszał, to powiedźcie> - zagadnęła po mongolsku, żeby ułatwić pasterzowi decyzję. - <Jeżeli chcecie poleczenia rękami jeszcze, to wybaczcie, ale nie jestem teraz w stanie. Pochorowałabym się jak przed jurtą albo gorzej, mogę jeszcze raz igły postawić... Poza tym Arechion by mi nie pozwolił i jeszcze by was skrzyczał, a ja nie mogę przecież pozwolić na takie nieprzystojne zachowanie wobec starszej głowy.>
Pasterz pokręcił głową.
- <Nie, nie o nogę chodzi... Chciałem zamarynować tego jaszczurkożryja, ale nie pamiętam coś ty tam dodawała do tego... Pokażesz mi? To zrobię.>
Podniosła się z posłania, podeszła i wyciągnęła rękę.
- <Dajcie. Zrobię.>
Podniósł głowę, obrzucił ją spojrzeniem, pokręcił... Nieoczekiwanie ujął jej wyciągniętą dłoń i poklepał, przytrzymując.
- <Córuchna, ja sam sobie tu był panem wiele lat. Pokaż mi i już sobie poradzę. A ty faktycznie idź do białowłosego. Połóż się z nim i odpocznij, bo wyglądasz ci powiem gorzej od niego. Sos sojowy, czosnek, koper... tak? Coś tam jeszcze...> - Puścił ją i zaczął grzebać na płóciennej półeczce.
Wzięła z sakwy pozostałe składniki, podała mu i powiedziała jak przygotować mięso.
- <Wiem, okropnie wyglądam. Jestem brudna i zmęczona, ale Szen może sobie krzywdę zrobić jak oboje zaśniemy. Już raczkuje... Widzieliście dziadku?> - uśmiechnęła się na chwilę naprawdę promiennie i radośnie na wspomnienie tamtej chwili.
- <Ha, jak każde dziecko dziewczyno, jak każde, ale rozumiem twoją radość i dumę. To piękna rzecz i warta wiele. No, ale co ja dzieciaka nie przypilnuję? Idź, idź. Ja go wezmę. Nie płacze przy mnie. Ululam jak trzeba, opowiem mu o dywanikach, jak temu twojemu, wyraźnie zasypiał podczas tego, to i mały chrapnie jak on taki z krwi ojcowskiej> - stwierdził z krzywym uśmiechem dziadek. Skończył w tym czasie mieszać marynatę i zalał nią dzwonka białego, wężowego mięsa aż po krawędzie miski.
- <No zostawimy na noc, to naciągnie, będzie na potem, a nie popsuje się. Smakuje jak kurczę, wiesz?>
- <Wiem. W Qin bardzo szanujemy to co wąż może dać ren. Nie tylko mięso z niego wykorzystujemy... Ale widzę, że ty dziadku, tak jak Arechion wolicie wyrzucić te dobrodziejstwa.>
Dziadek wzruszył ramionami.
- <Trudno. Do tej pory się obyłem bez wężowych podrobów, to i jeszcze się obędę, szczególnie, że mało mi pewnie już zostało>
- <Nie mówicie tak, proszę... Nie życzę wam śmierci i jestem pewna, że Arechion też nie>
- <Dobrze, dobrze. Ale wiesz... córuchna... To nie byłoby takie złe życzenie. Tak jak ci rzekłem wtedy nad kurhanem.. Żyję, bo obiecałem Batidce... Gdyby nie to... Ech - machnął ręką. - Daj już spokój. Podaj mi małego i legnij sobie z tym twoim zamorskim rykiem, co tylko by drobił naokoło ciebie i ślepy jakby miał tyle roków co ja>
Sing Lung uśmiechnęła się lekko gdy starek nazwał Arechiona jeleniem.
- <To poczekajcie, powiem Arechionowi i spytam czy pozwoli.>
Białowłosy leżał w bezruchu. Nie mógł sobie pozwolić na machanie rękoma czy podniesienie się z powodu igieł i kompresu... Obserwował Sing i dziadka. Nagle zaczęli rozmawiać w nieznanym mu języku. Co za tajemnice mają między sobą? I co on taki milusi dla niej?! A łapska precz! Gdzie tam, nie tykać! No... Byle nie posuwał się dalej... Nie jego kobieta! Nie wiedział nawet jak odczytywać gesty dziadka, to starszy człowiek, inaczej może okazywać uwielbienie i takie tam... Niby dotknął jej jak ojciec, o czym zresztą kiedyś już wspominał, że Sing jak córka dla niego, ale kto go tam naprawdę wie. Samotny od wielu lat, kobiety pewnie dawno nie miał. Ani w łóżku ani pod dachem. Jak Bregen, z tą tylko różnicą, że dziadek chyba polubił Azjatkę.
Czy oni mogą mówić normalnie? W mowie znanej i Arechionowi? Trochę nieładnie posługiwać się językiem znanym tylko tej dwójce...
Sing Lung wróciła do posłania.
- Arechionie dziadek zaproponował, że popilnuje Szena, żebym mogła z tobą pospać. Powiedziałam, że spytam o twoją zgodę.
- Dobrze, dobrze... Niech się zajmie. Mały chyba go lubi - odpowiedział białowłosy. - Można już ściągnąć te igły? Trochę zdrętwiałem...
Sprawdziła igły.
- Jeszcze parę minut. Poczekaj zmienię okład i przewinę synka, żeby dziadek nie miał kłopotu. I nakarmię go dobrze, żeby nie marudził.
Westchnął. Naprawdę było mu już niewygodnie... I swędział go nos!
- To możesz... Byłabyś tak miła i chociaż podrapała mnie po nosie? Okropnie swędzi...
Uśmiechnęła się i podrapała go w nos jak sobie życzył, a potem jeszcze pocałowała.
Zmieniła synkowi pieluszkę i przemyła go. Dopiero po tym powyjmowała Arechionowi igły i odłożyła do miseczki. Usiadła na posłaniu i podsunęła małemu sutka. Ssał spokojnie, ciamkając sobie głośniej od czasu do czasu i patrząc na niebo widoczne w otworze dachu jurty.
Jak tylko Sing wyciągnęła mu igły, obrócił się na bok. Chwilę tak poleżał, obserwując Azjatkę z dzieckiem, po czym podniósł się, zachwiał, ale zaraz złapał się jednego ze szczebli i przytrzymał...
- Zaraz wrócę, muszę... się wysikać - wyjaśnił szybko i wyszedł z jurty. Odetchnął kilka razy chłodnym już powietrzem, załatwił sprawy natury, przemył ręce i twarz i dopiero wtedy wrócił do środka. Diana leżała przy samym wejściu, spoglądając na niego zbolałym wzrokiem.
- [Dziadku, nie mogę jej przenieść do skrzyni, pozwolisz żeby weszła tam sama?]
- [Ja nic nie widzę. Też trza się wyszczać.] - mruknął i wyszedł z jurty.
Białowłosy nie zrozumiał o co mu chodzi. Zawołał ukradkiem Dianę i wpuścił ją do środka. Podreptała sobie spokojnie do klatki, gdzie się położyła. Zamknął drzwiczki, ale nie na skobel. Tak tylko, żeby były przymknięte.
Sam położył się na posłaniu i czekał aż Sing do niego dołączy.
Azjatka popatrzyła co robi Arechion. Pokręciła lekko głową. Tian, znów dostał tylne drzwi i znów niczego nie pojął.
Odstawiła miseczkę z marynata w chłodne i ciemne miejsce. Zrobiła im i dziadkowi jeszcze cza. Postawiła niedaleko posłania w miseczce, żeby nie zachlapać niczego gdyby się szklaneczki przewróciły.
Podeszła do klatki, w której siedziała Diana, dała jej kawałek suszonej ryby, pogłaskała po łbie, powiedziała coś w ludzkiej mowie i zamknęła dobrze drzwiczki na skobelek. Klatkę przykryła jedną ze skór, ale tak, żeby szutao widział posłanie i ich.
Wzięła Szena na kolana i poklepując go lekko w plecki czekała aż pasterz wróci. Gdy to nastąpiło podała mu z szacunkiem szklaneczkę z cza, poczekała aż wpije, a potem podała mu Szena. Odczekała chwilę czy wszystko w porządku, czy synek nie będzie chciał do niej, czy się nie rozpłacze, ale maluch nawet specjalnie na nią nie patrzył, zająwszy się od razu dziadkowymi wąsami. Trochę jej się przykro zrobiło od tego, ale odegnała to uczucie. Pogłaskała jeszcze raz malca i ucałowała i położyła się przy Arechionie, ale twarzą do pasterza i dziecka. Wtuliła się w białowłosego plecami, okryła ich oboje dobrze. Arechion podłożył jej zdrowe ramię pod głowę. Objęła je dłońmi.
Przysunął się do niej, wtulił w jej kark. Zerkał co jakiś czas na Szena i dziadka. Chyba się dogadywali. Sing powinna pospać... Odpocząć. Niech zaśnie. Jak tylko uśnie to i on pozwoli sobie na sen. Pocałował ją w szyję... I w kark. Kilka razy. Podszeptywał czule do ucha, aż jej oddech się pogłębił. Uśmiechnął się sam do siebie, schował twarz w jej włosach i sam również odpłynął w sen...
Obudził się, czując ból... Głowy i ręki. Leżał na plecach, nie do końca jeszcze to do niego docierało. Czuł ciężar na piersi. Nie duży... Ale trochę utrudniał mu w tej chwili skupienie się na oddechu. Otworzył oczy. A, to Szen... A tuż obok niego głowa Sing. Obejmowała małego i Arechiona jednym ramieniem. Drugą rękę miała pod policzkiem. On obejmował ją zdrowym ramieniem i przytrzymywał w tej pozycji. Rozejrzał się... Dziadek coś majstrował przy ognisku. Zerknął na zadaszenie, było już jasno. Nornil, długo spał. Sing jeszcze się nie obudziła... Ale oddychała normalnie, spokojnie.
Najdelikatniej jak tylko mógł, zsunął ją z siebie. Zaraz potem Szena, którego położył jej pod ręką. Okrył porządnie oboje i podszedł do ogniska. Ręka rwała ostro, a głowa prawie pękała z bólu... Nie czekając na nic, wsadził łapę do wiadra z zimną wodą.
- [Dobry] - przywitał się cicho z dziadkiem.
- [Nu chyba nie dla ciebie biełych] - skomentował lekko cierpko pasterz. - [Łapa dali boli? I łeb? Pokaż.]
- [Boli, boli...] - przyznał Arechion, wyciągając rękę w stronę starka. - [Nie spuchło dalej, ale rąbie jakby mi ktoś siekierą przyłożył.]
- [Nu, rzeczywista, nie puchnie dali. Cudnyja ta twoja białku z tymi rukami, ona to tak he? Tym co cie przed jurtą dotkła i sama pochorowała?] - spytał, oglądając dokładnie przedramię, uciskając lekko opuchliznę, sprawdzając gdzie podeszła wodą i czy nie ma zakażenia.
- [Tak, ona. I źle zrobiła. Takie coś może ją zabić...] - Białowłosy przypomniał sobie cały ten letarg jeszcze z jaskini, kiedy to bał się... Był pewien, że ona umiera. - [Ma za mało sił żeby mnie tak leczyć.]
Omal nie podskoczył, gdy dziadek ucisnął mu opuchliznę. Zabolało bardziej, nie powstrzymał skrzywienia.
Dziadek kazał mu wymoczyć rękę w zimnym naparze z rumianku. Na ból głowy zrobił sobie mocny napar z ziół... Dopóki Sing nie wstanie, musi sobie jakoś poradzić, choć widział potrójnie. Azjatka obudziła się dość późno, bo w porze obiadowej. Szen już dawno był przewinięty, nakarmiony i raczkował w wydzielonym dla niego miejscu. Arechion jak poczuł się odrobinę lepiej, to poukładał torby i zwinięte z pomocą dziadka skóry w spory kwadrat. Maluch wędrował więc od posłania do ojca i z powrotem. I do klatki z Dianą. Wpychał rączki do środka, głaskał wilka, śmiał się... A Sing jak spała tak spała aż do obiadu. Dziadek uszykował wczoraj upolowane węże i upiekł je nad ogniem. Były pyszne... Tęsknił już za kuchnią Azjatki. Dziadkowa nie była aż taka smaczna, a i sam nie miał czasu na zajmowanie się posiłkami. Ręka już nie puchła, ale wciąż rwała mocno. Tak samo głowa... Na wieczór Sing znów go pokłuła, bo już nie mógł wytrzymać. Choć nie skarżył się przesadnie... Ale ten ból tak go wykańczał, że zmuszony był położyć się spać w miarę wcześnie. Usnął nim Azjatka wyciągnęła igły.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 22:40, 08 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
W następnych dniach jego stan się powoli poprawiał. Opuchlizna zaczęła schodzić, wokół rany pojawił się siniak, który szybko zaczął żółknąć. Głowa bolała zdecydowanie mniej, głównie przy zbyt szybkim podniesieniu się, pochylaniu i wysiłku. Po około siedmiu dniach, wszystko minęło. W miejscu ukąszenia zrobił się w końcu strup.
Sing Lung też wracała do zdrowia już porządnie. Z każdym dniem była silniejsza, choć wciąż dość szybko się męczyła. Białowłosy naniósł wody do balii i zrobił jej porządną kąpiel jak tylko był w stanie to zrobić. Znów pluskali się całą trójką, przy czym świetnie się bawili...
Pasterz nie miał zamiaru czekać kolejnego tygodnia aż biełych będzie mógł korzystać z bani. Kiedy tylko była gotowa, sam urządził sobie w niej porządne posiedzenie, używając witek, acz bez samogoniku. Ostatnio... tęskno mu było do picia w towarzystwie, a nie samemu by zapomnieć. Zostawił więc cała trójkę z tą ich wielką miską i tym razem i poszedł nagrzać kamieni i nanieść sobie wody ze strumienia. Dzięki codziennym zabiegom Azjatki w postaci kościjek i jej leczących rąk, spokojnie sobie radził z cebrzykiem nawet kilkakrotnie musząc obrócić od strumienia do bani. Odzienie powiesił na zewnątrz na sznurze. Golusieńki wszedł do środka. Rozparł się wygodnie na pieńku obłożonym skórą i polał kamienie wodą. Przytargał też tutaj szikszę. Kiedy polał już głowę wodą, obmył się, opłukał, usiadł sobie, znów zrobił więcej pary i rozpalił szikszę. Popatrywał w niebo i pykał spokojnie fajkę, powoli bujając się na granicy snu i rzeczywistości.
Arechion wylał wodę, w tym czasie Sing uszykowała kolację i cza, a po skończonym posiłku położyli się spać i tak jak białowłosy obiecał, otoczył Azjatkę szczelnie ramionami, tuląc ją do snu. Pachniała tak słodko. Zawsze tak pachniała. Zwłaszcza jej włosy, w których uwielbiał zatapiać swój nos i wdychać jej zapach.
- Dobranoc - szepnął cicho.
- Arechionie... o niczym innym nie marzę... ale dziadek długo nie wraca.... Chyba nie zasłabł w tej saunie? A nawet jeżeli tylko zasnął, to przemarznie.... Może trzeba sprawdzić... - mruknęła.
- Naprawdę uważasz, że on tam zasłabł? Bo mnie się wydaje, że po prostu ma dość siedzenia z nami tu na kupie i potrzebuje chwili spokoju - wyszeptał jej we włosy.
- Kawaii to Azja, tutaj... nie mamy dość siedzenia na kupie. - uśmiechnęła się troszkę smutno. - Na pewno nie widzi tego tak jak ty. Nie wiem... Nie sądzę, że chciał nam po prostu dać sposobność... Nie on, nie tutaj. Tak, po prostu wyszło. Wszedłby tak jak wtedy kiedy... ty... płakałeś... Poszłabym sama, ale to sauna... więc...
- Jak to wszedł kiedy... płakałem?! - Usiadł momentalnie na posłaniu, zdziwiony i zaczerwieniony po same uszy. - Widział, wie, że ja... O Nornil... - Ubrał spodnie, wstał. - Sądzę, że miał dość siedzenia w jurcie. Jest samotnikiem od lat, od ludzi się odzwyczaja, spójrz przykładowo na Breg... Ech... Dobra, sprawdzę co u niego i zaraz wracam. - Założył buty i wychodząc mamrotał jeszcze pod nosem: - Widział jak płacze... Azja cholera jasna...
Ruszył prosto do mniejszego namiotu, z którego unosił się jakiś dymek albo para. Wtargnął do środka, nie zapytawszy nawet o zgodę i spojrzał na dziadka. Był nagi. Ups. Odwrócił się ni to bokiem, ni to plecami, odchrząknął:
- [Sing się martwi, radziłbym dziadkowi wrócić do jurty, ona inaczej pewnie nie uśnie. Poza tym, co to za siedzenie tyle godzin w tak dusznym i gorącym pomieszczeniu? I jeszcze ta sziksza... Dziadek powinien zadbać o siebie trochę bardziej. Osiedlić się może? W jakimś mieście na pewno znalazłoby się dla dziadka miejsce. Tymczasem proszę ubrać galoty i wychodzimy, no już, już...]
Nagły powiew chłodu... Wzdrygnął się. Źle zasznurował wejście, czy wiatr ze stepu.... Chciał się podnieść, ale spojrzał tylko. A ktoś wszedł... Coś mówi... To ten... ten... mu tam... Biały taki.
- [Ciiii... cichaj synek... Mnie do miasta... co bym pomarł w szczynach... w rynsztuku jakimś... A idźże... idź...] - mruknął i machnął ręką jakby natrętnego psa odganiał. - [Szyksza szoooo bardzo szoooo Cichaj i poproboj...] - zamachał nieskładnie drugą ręką z ustnikiem, głowa mu trochę poleciała w bok. Gibnął się, uspokoił, mamrotał coś do siebie.
- [Nie, dziadku, nie w rynsztoku jakimś, tylko wziął sobie babę, bo przecież możesz i się osiedlił. Co zrobisz jak nie będziesz już w stanie nogą ruszać? No? Umrzesz na tym stepie, zwierzęta cię rozwłóczą i na tym się to skończy. Nie sądzę, by Batidzie się to spodobało] - Podszedł do fajki i zabrał ją dziadkowi. - [Idziemy, dziadku. Spać. W tej chwili. Wypaliłeś już zdecydowanie za dużo jak na dziś. Pogadamy jak umysł będziesz mieć trzeźwy. No, gacie na tyłek i jazda przed siebie. Chyba nie chce dziadek żebym przełożył przez ramię i zabrał jak kłodę aż do łóżka?]
- [Eśśś marudnyj... Ja mówił... twoch białkuu... kak budzie... kak mnie dochy zwyłują... Ja nie chcu inny baiłku... Inu Batidku... Isz... ponisz ty... Twoch białku toch nie... a mogł... ty... ja mógł] - wstał niezgrabnie i ruszył do wyjścia noga za nogą. Na zewnątrz wzdrygnął się, trochę wytrzeźwiał. Zakasłał i trochę prędzej zaczął iść w stronę jurty. Chciał się położyć.
- [Eśśś] - spapugował białowłosy, podbiegając do dziadka i owinął go porwaną na prędce z pieńka kapotą, coby kompletnie nagi do jurty nie wlazł. Obwiązał go jeszcze pasem, złapał pod ramię i poprowadził w stronę jurty. - [Ujaranyj... Nie mówię o kobiecie do łóżka. Wybacz, że tak to zabrzmi, ale jesteś za stary. Chodzi mi o kogoś kto się tobą zaopiekuje do tamtego momentu. Ale o tym porozmawiamy jak ci dym z głowy wyleci.]
- [Batidku się zaopiekuje... szo] - Dał się prowadzić.
Arechion nie skomentował już dziadkowego toku myślenia. Zaprowadził go wprost na posłanie i zaczekał aż się dziadek położy, gotów w każdej chwili go złapać jakby się wywrócił. Upalił się równo. Chyba sam nie wiedział co gada... I niby te fajki takie zdroooowe... Jasne... Chyba w snach. Przyćmiewa umysł i tyle.
Jak tylko dziadek się położył i nakrył, białowłosy wrócił do Sing i znów wtulił się jej w kark. Westchnął głęboko. Patrząc na dziadka, obawiał się jeszcze bardziej o swoją rodzinę... Tak bardzo ich kochał... Nie pozwoli ich sobie nigdy odebrać. Niech no tylko znajdą te, które porwały Utę...
- Upalił się. Dobranoc - szepnął.
Sing Lung prawie już przez sen usłyszała jak obaj mężczyźni wracają do jurty. Uniosła głowę, popatrywała mrużąc oczy jak Arechion kładzie dziadka do łóżka. Coś tam cicho do siebie mówili albo tylko dziadek. Nie musiała na szczęście wstawać i robić kolacji. Za chwilę poczuła jak Arechion siada na posłaniu, a potem wsuwa się pod okrycie i obejmuje ją. Ułożyła sobie głowę w zagięciu jego ramienia, sama otoczyła na powrót ręką synka, który sapał cichutko przez sen.
- Mmm - mruknęła tylko i wdychając jego ciepły zapach.
Następnego dnia pasterz obudził się wypoczęty i trzeźwy jak prosię. Zdziwiony tylko, że spał w wyrku zupełnie goły... Podrapał się po karku, popróbował nogi. Uj... Rwała już trochę. Tamci jeszcze spali. Wstał niespiesznie, ubrał się, nie przejmując się zupełnie, że świeci gołym zadkiem. Zasłonkę mieli, a poza tym on już dawno nie miał co się frasować... Tutaj step, tutaj żadne takie dziwowanie człek nagusieńki pod niebem szerokim.
Nastawił wodę na czaj i poszedł się wyszczać, opłukać i zająć obroczkami jak co dnia. Trochę postękiwał przy chodzeniu, ale kostura nie wziął. Klepnięciami przegonił konie i wielbłądy. Te drugie i tak nic sobie z tego nie robiły, podreptując od niechcenia i zatrzymując się przy każdej kępie zielska. Nu tak... Wiosna w pełni, za chwile krótkie, intensywne lato.... Źrebców by się przydało parę... Na chram koników kilka, a dla tych co lepszych kobylicę jedna czy dwie i na mleko i na maleńkie... Obejrzał się na jurtę. Białku juże zdrowa i małyj, dadzą sobi radę samosiej przez dzień, może i noc. A biełych mu pomoże, trochę tej buty straci, może rozumu nabierze, kak mu koniki w kość dadzą, za nic jego zamorskie mądrości mając... A on starek sobie na swoim pohasa, jak kiedyś.... Jak na nadaan za młodu...
Sing Lung obudziło marudzenie Szena. Uspokoiła go, przytuliła, dała sutka. Przestał popłakiwać. Słyszała jak pasterz wstał, coś szurał po jurcie, pewnie wodę nastawił. W końcu wyszedł. Słyszała tylko potrzaskiwanie ognia i cichy oddech Arechiona. Uśmiechnęła się. Odwróciła się do niego. Przyglądała trochę... Śmiesznie pykał ustami. Nachyliła się i pocałowała go w te usta...
Mruknął przeciągle, czując jak ze snu delikatnie wyprowadza go pocałunek. Uśmiechnął się, objął Sing ramieniem i odwzajemnił całusa.
- Ni hao - powiedział, nie otwierając oczu. - Od dawna nie śpisz?
- Nie, może dwadzieścia minut. Dziadek już wstał, poszedł zająć się nie ren... Szen nakarmiony już prawie, zaraz pewnie znów przyśnie... - uśmiechnęła się do niego z niemym pytaniem w oczach.
Otworzył oczy i dostrzegł małego przyssanego do piersi matki. Jak zwykle ciągnął niczym smok. Pogłaskał go po policzku i przy uchu.
- Obżartuszek niczym ojciec - skomentował i przeciągnął się z ziewnięciem. - Trzeeeeba mnie było od razu obudzić.
- Śmiesznie spałeś nie chciałam... Ale może... jak już nie śpisz... Jest rano, sami jesteśmy... Przez jakiś czas... Zanim wstanę, może chciałbyś... - Pogłaskała go po karku wolną reka.
Obrócił się na bok, podparł ręką głowę i spojrzał na Sing. Ona poważnie mówi, czy sobie żartuje? Przecież doskonale wie...
- Słońce, wiesz, że ja o każdej porze dnia i nocy mam na ciebie ochotę. Wiesz też, że ja pod tym względem patrzę również na ciebie i jeśli ty też masz taką ochotę na mój... um... jak to określiłaś wczoraj? Imbryczek? To wiesz, że z przyjemnością skorzystam z okazji. Ale gdybym miał spełniać każdą moją zachciankę, pewnie nie wyszlibyśmy z łóżka - puścił do niej oczko ze zbójeckim uśmieszkiem.
- Kiedy już stąd wyjedziemy, to możemy cały jeden dzień nie wychodzić z łóżka - odparła. - Jestem ci to winna... Za tak długi czas... - wyszeptała, ale w jej wzroku wcale nie było poczucia winy, lecz ochota.
- Nic nie jesteś mi winna - szepnął, zbliżając się do niej i składając na jej ustach czuły pocałunek. - Dałaś mi więcej niż ktokolwiek inny i nie zostawiłaś mnie przy tym. Kocham się.
Pociągnęła go lekko za wargę, objęła dłonią za szyję bardziej - A ty chcesz mnie taką jaka jestem, mimo tego wszystkiego... co zrobiłam... Nie chcę cię zostawiać Arechionie... Jesteś dla mnie bardzo ważny Airen... Dla ciebie... i twojego syna zrobię wszystko.... Powiedz... na co masz ochotę?
- Zdaje się, że na to samo co ty? - zagadnął.
- Możesz sprawdzić... - mruknęła, całując go i prowadząc jego dłoń sobie między uda.
Zamerdał palcami, sprawiając, że podskoczyła lekko. Aż Szen się sprzeciwił i klapnął łapką w jej pierś jakby chciał powiedzieć "nie uciekaj". Białowłosy zaśmiał się pod nosem. Sing była naprawdę... Gotowa. I to bez gry wstępnej! O sobie wspominać chyba nie musiał, przy niej zawsze szybko robiło mu się ciasno w spodniach.
- Mmmm... Mniami, ale ten tu maluszek wyraźnie się sprzeciwia oddania twoich słodkich piersi - udał zbolałego tym faktem. Z jednej strony faktycznie chciałby być na miejscu Szena, z drugiej rozbawiła go jego reakcja.
- Masz cała resztę do dowolnej dyspozycji. Przód trochę zajęty, ale tył... - zawiesiła głos. - A Szen już kończy, zaraz będę mogła go odłożyć na posłanie.
- Tył powiadasz... - uniósł jedną brew, zastanawiał się chwilę. - Malec ma jednak czasem lepiej niż ja... Ale zadowolę się tym co zechciał mi łaskawie zostawić.
Praktycznie przeskoczył za jej plecy i momentalnie wtulił w kark, składając tam pocałunek przy pocałunku...
Roześmiała sie. Łaskotał ją. Jednocześnie przytuliła się do niego pośladkami zapraszająco.
Wsunął dłoń pod jej koszulkę i między nogi. Połaskotał chwilę i przesunął niżej, na udo. Jak tylko Szen skończył, przesunął rękę wyżej, aż do jej piersi. Podwinął lekko koszulę, tak by odsłaniała dół. Sam wcześniej zdjął swoją bieliznę... I nie dało się ukryć żeby nie był gotów. Stał na baczność... A ona już i gotowa i wyczekująca. Zbliżył się, wsunął powolutku.
Mruknęła przyzwalająco i za chwilę jęknęła kiedy go poczuła.
- Nie chcę cię poganiać kawaii, ale lada chwilę... wróci pasterz... to mnie... podnieca.... ale i .... trochę frasuje... - wyszeptała urywanie. Szen leżał już nakarmiony, spokojnie i w odpowiedniej odległości od nich.
- Mamy... zasłonę - mruknął jej na ucho, które zaraz potem połaskotał nosem i pocałował.
- Nie... wiem... czy to ma tutaj znaczenie.... aaaa
- Mam... to... w nosie... - ale i tak delikatnie przyspieszył.
Ona nie miała. Obawiała się tego i jednocześnie w jakiś dziwny sposób wydawało jej się to ekscytujące. Był za nią, nie mogła więc go objąć. Zacisnęła palce prawej dłoni na pościeli, drugą ręką próbowała sięgnąć mu do karku i głowy za siebie, ale zaraz wróciła i odszukała jego dłoń na swoich piersiach. Wygięła szyję, przytuliła się do jego policzka, który tam czuła.
- Mmm... mmm... haooo.... mmm - Podrygiwała lekko od jego ruchów, miało ochotę jęczeć z tym rytem, ale starała się powstrzymywać. Ugięła nogę bliżej posłania.
Ujął jej dłoń, splątał z nią palce, przysunął się najbliżej jak tylko mógł... Jego tors wręcz przykleił się do jej pleców, usta do jej szyi, karku i ramienia. Dała mu lepszy dostęp, wykorzystał to zsuwając się troszkę niżej...
Czuła jego ciało na sobie. Jego łodygę w komnacie głęboko. Przyspieszył. Ona też zaczęła się intensywniej poruszać. Odgięła biodrem bardziej do tyłu, dłonią na pościeli odepchnęła. Jęknęła gardłowo i przeciągle. Przygryzła wargi i zacisnęła mocniej palce, splecione z jego. Chciałaby go złapać za biodro, przycisnąć, ale już nie miała trzeciej ręki. Zamknęła oczy i tylko wzdychała szybko i urywanie, tracąc powoli kontakt z rzeczywistością. <by thinker jelop jelopow>
Zobaczył gwiazdki przed oczami, przylgnął do niej cały... Czuł jak coraz mocniej zaciska się wokół niego, wiedział, że i ona stoi na krawędzi. Jeszcze chwila... Kilka ruchów...
Objął ją, przytulił i łapał oddech, błogo się uśmiechając. Takiego poranka dawno nie mieli... Oj dawno. Ale było mu dobrze. Z nią zawsze było mu dobrze.
- Xie xie - szepnął.
- Xie xie Airen - odszepnęła. Jeszcze jej się oddech nie wyrównał, ale wiedziała, że pora najwyższa wstawać... Dziadek pewnie już wraca. Śniadanie nie zrobione...
Pasterz wszedł do jurty. Otrzepał porządnie buty na zewnątrz, czapkę powiesił na kołku. A ci co? Jeszcze szpiszu? Dietko im nie głodne? A nie pochorzali się aby nagle? Starek nie pamiętał za dobrze poprzedniego dnia, a przynajmniej wieczoru. Popili se? Podrapał się po czuprynie. Z tym biełychem? Z białku toż? Nie pamiętał... Nic to, nawet jak drewniane głowy mają, to im nie pomyłuje. Tu step. A sami sobie winni jak szikszy nie probowali. On czuł się doskonale, może poza chromą nogą...
Podszedł do przepierzenia i odsunął je, zaglądając czy są, czy śpią... Bochowie... No nie śpią! A nic nie porobione!
- [Nu gołybeczki, nie lza polegiwać z rana, nie lza. Czaju nastawił. Galagaki zaraz urychtuję albo jajek jak wolicie. Nu chyba ży białku coś ukucharzy, ha? I te kościjki by mnie nada białku... bo rwie. A ty biełych zbieraj się szparko, dziś na urgu pójdziem, obaczysz co to stepownik, co to ordyński syn pod niebem szerokim.] - zakończył wesoło i dumnie.
Białowłosy nakrył siebie i Sing porządniej, jak tylko usłyszał dziadka, wchodzącego do jurty. Nie spodziewał się, że starek tu zajrzy... Ale nie wykluczał tego. Niestety, Azjatka miała rację, dziadek nie miał za grosz poczucia prywatności.
- Dziadku, ta zasłonka po coś tu wisi. My nie stepownicy. Zaraz coś uszykujemy, a dziadek niech spocznie przy ogniu - powiedział. Nie rozumiał o co chodzi z tym całym urgu... Ale teraz nie czas na to by o tym rozmawiać, był nagi! I Sing praktycznie też. Na szczęście wciąż pod przykryciem, więc niczym dziadkowi przed oczyma nie świecili...
- A? - mruknął dziadek, bo biełych coś zagadał po swojemu. Uśmiechnął się krzywo, ale się chowają pod tą kołdrą. Małyj z boczku coś... Nie przy nich? Dziwne, dziwne... A może i nie...
- [Nu biełych kak ty chcesz poobracać białku i ja ci frasuje, to... rzeknij. Obaczę łapki i więcierze. Ino szparko kak rzekł. Koniki nie poczekają, ubieżają w step i nie uwidim aż do następnej wiosny. A trza już, trza. Za tyle dnioch jadom na naadam i dalsze.] - Uniósł dłoń i pokazał siedem palców.
Arechion poczerwieniał po same uszy.
- [Nie, nie, my już skoń... Znaczy się... Eee... Ja nie obra... Em... Yyyyy... Nieważne] - Machnął ręką, ale najchętniej schowałby się teraz cały pod tę kołdrę. - [A w przyszłości proszę tu nie zaglądać. Niech dziadek uszanuje trochę czyjąś prywatność, po to wisi zasłona.]
Sing Lung najpierw się skuliła odruchowo pod przykryciem, kiedy zajrzał do nich dziadek, ale Arechion leżał za nią, a nie na niej, więc sie trochę uspokoiła, że dziadek ich nie skrzyczy. Zaraz jednak usłyszała co pasterz mówi, a chwilę później Arechion i nie powstrzymała cichego chichotu z powodu reakcji białowłosego. Sama nie czuła się aż tak zawstydzona. Dziadek widział jej piersi, a i pewnie nie jedną białku, poza tym Arechion był w prawie, nie łamała li i nie łamała obyczajów przyzwoitości, a w szczególności tu na stepie. Spoważniała jednak i klepnęła Arechiona w dłoń, która wciąż miał między piersiami.
- Kawaii, mówiłam... Tak nie można - wyszeptała prędko. - [Dziadku pomyłujcie. Nie gniewajcie się... moj mieźcina zamorski, on nie wi. Już wstaję. Zrobię placków z mięsem i warzywami. I kościjki narychtuje, a wy jak możecie obaczcie te rybku...] - ułagodziła starka.
Pasterz pokiwał głową, ostentacyjnie stęknął, ale zniknął za zasłoną. Z jurty jednak nie wyszedł, słychać było jak robi coś w kątku kuchennym i przy palenisku. Też... dość ostentacyjnie...
Objął ją szczelniej ramieniem, nie dając wstać. Było mu za dobrze i nie chciał żeby mu zbyt szybko uciekła. W dodatku naga... Mmm... Gdyby byli sami, mogłaby się wcale nie ubierać...
- On się nie gniewa, on po prostu uwielbia pojawiać się wtedy kiedy ja go tu nie chcę - mruknął, koło jej ucha, łaskocząc je nosem.
Roześmiała się cichutko i odwróciła do niego. Pacnęła palcem w nos i tak zostawiła.
- To jego dom. Może wejść gdzie chce i kiedy chce. Robi nam wielką uprzejmość, że zgodził się na tę zasłonę i szutao. Dobrze, że Diana już dawno na dworzu, bo by strasznie nas skrzyczał za otwartą klatkę. Nic się nie stało. Pewnie myślał, że śpimy i chciał obudzić albo może martwił się czy coś się nie stało... Dał nam wystarczająco dużo czasu i na deszcz i chmury i na ogarnięcie się jak wrócił - wyjaśniła. - Mmmm... Czyżbyś znów chciał mnie poobracać Arechionie? Dziadek powiedział, żeby mu powiedzieć, to wyjdzie... Ale masz siłę tak prędko, mój kawaii? - uśmiechnęła się filuternie i pojechała mu dłonią w doł brzucha.
Ucałował ją w palec, następnie w nadgarstek i przysunął się blisko niej, cmokając prosto w usta. Uśmiechnął się szeroko.
- Ja mam ochotę zawsze i wszędzie, nic nie poradzę, że tak na mnie działasz... Mmmmniaaaammm... - szepnął. - A dom domem, ale powinien się już przyzwyczaić do tego, że my tu, on tam. Zresztą... Mógłby czasem pospać do południa, a nie zrywać się skoro świt... Pojęcia nie masz jak bardzo nie chce mi się wstawać. Zwłaszcza dziś... no ale nie dajmy mu zbyt długo czekać, bo jeszcze zacznie jęczeć głośno albo marudzić pod nosem...
- Arechionie już niedługo... Wyjedziemy. Dziadek sam powiedział, że wyrusza za tydzień. Proszę, uszanuj jego siwą głowę i tutejsze zwyczaje. Dla niego nie ma tu i tam i nigdy nie było i nie będzie. A wypominanie mu tego jest bardziej niż niegrzeczne. - Pocałowała go. - I Arechionie... - przygryzła wargi. - Zanim wyjedziemy, zanim go zostawimy... Chcę spróbować zrobić jedną rzecz... Pomóc mu. Spróbować chociaż... Nie uleczę, nie będzie jak dawniej, nie jestem mój Sifu, ale zrobię tyle ile będę w stanie... Pozwolisz mi?
Z jego twarzy zszedł uśmiech. Spojrzał na nią poważnie.
- Nie podoba mi się to, Sing - rzekł. - Nie naprawisz mu tej nogi, tak jak nie naprawiłaś moich nadgarstków. Zabijesz się tym albo znowu pochorujesz. Nie wiem po co w ogóle chcesz próbować i ryzykować. Masz rodzinę, dziecko, masz się kim zajmować. Nim nie musisz. Wystarczy, że pomagamy mu na gospodarstwie.
- Wiem, że nie uzdrowię całkowicie. Nie, nie zabiję, będę uważać. Przerwę w każdej chwili kiedy poczuję, że coś nie tak albo za dużo... Nie zrozumiesz... To pięć cnót. Tak powinno być... Ja... Moje ciało, moje uczucia nic nie znaczą, kiedy należy wypełnić li czy ren. Gotowa jestem to zrobić. Szczerze, z głębi serca. Żeby pomóc tobie czy Szenowi, czy Ucie, która jest moją przybraną córeczką... Wtedy... w górach... zrobiłabym wszystko czego by ode mnie pasterz zażądał. Czegokolwiek... Ale teraz jeżeli mi zakażesz, bo jesteś w prawie, bo należę do ciebie, nie będę mogła się sprzeciwić... Ale chciałabym spróbować... Zabrać od niego większość tego bólu, chociaż na tę resztę dni, które mu zostały. To ren Arechionie. I li. To... to wszystko co pozostało mi... po tym kim byłam... po świecie, którego częścią już nigdy nie będę...
- Ale próbami uzdrowienia dziadka, które z góry wiadomo, że się nie powiodą, nie pomożesz mi, Szenowi czy Ucie. Nie pomożesz nawet dziadkowi... A gdyby cię tknął... - zacisnął dłoń w pięść. - Sama wiesz co o tym myślę i jaka byłaby moja reakcja. Już nie mówię o tym jak bardzo byś mnie skrzywdziła, godząc się na coś takiego.
Usiadł i ubrał koszulę.
- To nie Qin, tu nie jesteś Wu, jesteś Sing Lung i ciałem za nic płacić nie będziesz. Nigdy. Nie wiem co mam o tym myśleć. Zastanowię się.
- Nie. Nie tknął mnie... - powiedziała przestraszona jego reakcją i niemą groźbą. - Chociaż mógł. I za to.. też jestem mu winna pomoc... Przepraszam. Nie gniewaj się. Bez twojej zgody tego nie zrobię. Pójdę pomóc ze śniadaniem. Oboje jesteście głodni. Ty... na pewno bardzo, zmęczyłeś się. Zrobię ci dużą porcję. - uśmiechnęła się, uzbierała pospiesznie włosy pod chustę, nie zajmując się już nawet próbą ich rozczesania. Widziała, że zdenerwowała Arechiona... Żałowała, że spytała. Może powinna po prostu spróbować... Kiedy by go nie było... Ostrożnie. Dziadek na pewno by nic nie powiedział... Ale przecież... tak też nie wolno... Nie może. Musi mieć jego zgodę. Musi i wobec niego wypełniać li... Mimo tego wszystkiego co mówił. To nie ma znaczenia. Należy do niego. Mógłby ją zabić gdyby chciał... Ale nie chce. I pewnie jej zakaże. Westchnęła w duchu, ubierając się szybko. W Qin wszystko było łatwiejsze... i prostsze. Zepsuła mu humor. Zepsuła ten miły poranek. Nie powinna była się odzywać. Tian! A mówiła, że takie jej folgowanie przez niego tylko jej zaszkodzi!
- Nie, nie mógł. Powiedziałem ci już, to nie Qin, nie pałac, nie dom twojej Sifu czy co tam jeszcze. JA tu jestem od płacenia, nie ty. Nic nie jesteś mu winna. Ciągle pracujesz za to, że udzielił nam tego schronienia, tak samo ja. Nie jesteśmy mu nic więcej winni, może oprócz butelki dobrego rumu - rzekł, ubierając bieliznę i spodnie.
Nie zrozumiał... tego, że mógł... I dobrze, nigdy mu o tym nie powie. W końcu obraziła pasterza, a jak widać i jego... Jeżeli się przyzna będzie musiała błagać go o karę, której i tak nie zgodzi się jej uczynić... I będzie jeszcze gorzej... Tak, w Qin wszystko było oczywiste. Odbierał jej tę resztę poczucia przynależności do nie wajgurenów... Do Han i ich światłych zasad... Czy nawet Tao i filozofii klanu jej matki... Sanabijki... Dawał i odbierał jej wszelką wolę... jednocześnie nie pozwalał się poruszać w obrębie znanych jej nakazów i obowiązków. Czy z Szenem będzie tak samo? Chciała go wychować jako Han... Wpoić mu porządek świata... Nie życzyła sobie by wyrósł na kogoś takiego jak Bregen, a nawet jak jego ojciec bez szacunku dla starszych nawet w myślach i w sercu.
Wzięła dziecko do nosidełka na plecach. Musiała mieć wolne ręcę.
- Przepraszam... Nie będę już cię denerwować. Nie powinnam była pytać... Tak, wiem, to niemądre z mojej strony. Przepraszam, to przez ten poranek, nie myślałam jasno. - uniosła niepewnie rękę, zawahała się, potem przygładziła materiał na udzie i czym prędzej wycofała się za zasłonę.
Zaczęła wesoło pogadywać z dziadkiem, dopytując się jak mu się spało, kiedy wrócą ze stepu, co im przyrządzić wtedy i co to jest naadam. Jednocześnie szybko skroiła warzywa i kolejną marynowaną tuszkę do woka, wbiła dwa jajka i dorzuciła kuskusu z wodą. Potem przygotowała mąkę i raz dwa zagniotła ciasto, by po chwili zacząć smażyć na sezamowym oleju cienkie placki. Nie minęło pół godziny jak podpłomyki i farsz były gotowe. do miseczki skroiła dymki, dodała sosu sojowego. Do drugiej utarła owczego sera. Do trzeciej ugniotła papryczek i tego zielonego paskudztwa dla Arechiona. A do czwartej nieco tłuszczu. Usiadła i czekała aż Arechion się dosiądzie. Szena odplątała z nosidełka i pozwalała mu chodzić na czworakach po dywaniku. Pasterz zajął się swoją porcją, którą mu podała i przyglądał się małemu, uśmiechając się do niego i zagadując. W którymś momencie wstał, w jednym z kufrów coś pogrzebał i wrócił. W ręku trzymał... bicz? Sing Lung spojrzała zaskoczona. Zawahała się kiedy machnął tym w jej stronę i w stronę Szena za chwilę.
- Nu... Obwiążym. Timurek tak hasał. Obaczysz.
Arechion westchnął, ubrał się już cały i podszedł do ogniska. Zerknął na dziadka spod oka.
- [Co to?] - zagadnął. Chyba nie szykuje żadnej chłosty?
- [Powrozik. Dla małyj. Tu my mu wojłoko damy, pad paszki pętelku, a drugi koniec do słupa. A tak i może łazić kak chce, a nie wlizie w ogień] - instruował dziadek, obwiązując Szena pętlą, a raczej czymś w rodzaju uprzęży.
Podniósł się, zabrał mu Szena, zdjął z niego tę uprząż i posadził go sobie na kolanach. Maluch zaczął gadać coś w swoim języku. Same "uuuuu", "iiiiiii", "ggggggg" i inne podobne. Klaskał w rączki i uradowany ciągnął ojca za kciuk ręki, którą go trzymał... Białowłosy ucałował go w główkę. Dziadek chyba oszalał. Kto normalny bierze dziecko na smycz? Kto normalny wiąże je do palika jak psa czy krowę? Nie, na to się nie zgodzi choćby miał oberwać lagą albo coś...
- [Wybacz dziadku, ale to nie pies, tylko człowiek, małe dziecko. Obowiązkiem rodziców jest dopilnowanie by krzywdy sobie nie zrobił. Poukładam torby w kółeczko i tam się go włoży, nie wyjdzie poza wydzielony teren, a nie będzie miał na sobie żadnej uprzęży. Nie lubi krępowania. Poza tym, mógłby się zaplątać i udusić jakby zaczął się kulać.] - odparł, biorąc się za pałaszowanie podanego przez Sing posiłku. Szen wyciągał rączki do pieczywa, dał mu więc kawałek do memłania.
- [Timurek hasał kak córuchna w obejściu, a Batidka, ja i synek w stepie. Nic nie zdziełało. Małyj nie od tego pomrał] - Dziadek odłożył sznur. Ubrał się i wyszedł, nie dokończył placka ani czaju. Słychać było jak pokrzykuje na konie.
Sing Lung popatrzyła na Arechiona, ale nic nie powiedziała. Zaczęła sprzątać. Zawinęła kilka placków w chustę. Do kamionkowej brytfanki farszu. Dorzuciła kuskusu. Zawinęła w gałganek i włożyła w skórzany pęcherz włosiem do środka. Zasznurowała. Do sakwy zapakowała ser, suszonych jabłek, suchej cza.
Białowłosy zjadł ze smakiem, aż mu się odbekło. Nie podążył wzrokiem za dziadkiem. Nie, w tej kwestii starek nie może się wpychać w ich sprawy. Jego rodzina, to jego rodzina i dziadkowi nic do Sing czy Szena. Że też wtargnął im tak wspaniałego poranka za tę zasłonę... Poleżałby jeszcze, poprzytulał się do piersi ukochanej kobiety, a tak... Pewnie znów zabierze go Nornil wie gdzie i na Nornil wie jak długo. Ech... Zapowiada się ciężki, nudny i niestety szarpiący nerwy, dzień. Może wrócą chociaż na kolację? Położył się, a w zasadzie opadł do tyłu na poduszki z małym w rękach i podrzucił go lekko w górę, po czym złapał. Szen zapluł i siebie i jego ze śmiechu.
- Aj tyyyyy, aaaaj tyyyyy! Nie damy cię uwiązać, nie, tatuś nie pozwooooli... No... Nie pozwoli. Zrobi ci kojczyk, z którego będziesz cały czas widzieć mamusię - mówił do niego. Bardzo nie chciało mu się dziś nigdzie jechać. Kiedy wyruszą w końcu w dalszą drogę? Stracili tu tyle czasu... Sing i Szen od dawna zdrowi, powinni byli opuścić to miejsce już jakiś tydzień temu. Teraz byliby pewnie w połowie drogi do następnego miasta, w którym w końcu by odpoczęli należycie, a nie snu po kilka godzin zaledwie dzień w dzień. To nie warunki dla nich. Ani tym bardziej dla dziecka. Poza tym... Dziadek nie znał chyba czegoś takiego jak prywatność, a to podstawa do zgodnego życia obok siebie przez jakiś czas. Niestety, pomimo usilnych prób, starek się tego nie nauczył.
W końcu Arechion wstał i zaczął jedną ręką układać torby w kółko. Klamry i wszelkie wiązania ustawiał po zewnętrznej stronie. W niespełna pięć minut skończył i "wpuścił" małego do środka. Podał mu też wszystkie jego zabawki. Szen poraczkował chwilę, odwrócił się, spojrzał na niego, po czym zabrał się za ślinienie swojego ulubionego, skórzanego konika. Oby nie przegapił jego pierwszych kroków... I słów. Nie chciał. Pragnął być takim prawdziwym ojcem, którego nic ważnego z życia dziecka nie ominie. Westchnął i usiadł jeszcze przy palenisku, by dopić swoją cza.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
R
Niszczyciel Narodów
Dołączył: 18 Kwi 2006
Posty: 4179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 22:43, 08 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
- Nie mam najmniejszej ochoty nigdzie z nim dziś jechać - mruknął pod nosem. - Weź mnie walnij wokiem i powiedz, że to czysty przypadek...
- <Masz za twardą głowę, żeby nawet mój żeliwny wok coś ci do niej wbił> - mruknęła do siebie. - Pasterz mówił, że wrócicie wieczorem albo jutro rano. Zależy kiedy znajdziecie stado na stepie. Chce nałapać dzikich koników. Na naadam. Sam nie dałby pewnie rady, ale nie przyzna się do tego. A teraz chyba nie wróci, żebym go pokłuła po tym co powiedziałeś... - Wręczyła mu zawiniątko z pęcherzem i plackami oraz sakwę. - Poszukajcie może przy okazji trochę ziół. Tam gdzie pasą się konie muszą być, one wiedzą co im pomaga. Pojechałabym z wami... Ale nie wypada. Step to męska rzecz. Klan mojej matki słynął z hodowli koni na mięso. Więc umiałabym wybrać sztuki na ubój. A tak... Mogę cię tylko prosić, żebyś w tym jednym przypadku słuchał się od początku do końca pasterza i nie próbował jakichś swoich pomysłów? Arechionie, to nie Dendi... To dzikie konie... Małe, bo małe, ale przetrącić nogę, biodro czy złamać szczękę też potrafią. - Sięgnęła po bukłak z kumysem, zawieszony na ścianie jurty. Odkorkowała. Z sakwy wzięła mleka opiumowego, dolała. - Daj mu się tego napić, jeżeli noga da się za bardzo we znaki. A pewnie się da. Cały dzień w siodle... Ty tego i tak nie pijesz. Mam ci coś jeszcze przygotować na drogę, Daai Goh?
Westchnął jeszcze głębiej. Nie no, nosi go... Normalnie... Argh! A było tak pięknie... To musiał się pokłócić z Sing... Dopił cza i spojrzał na nią. Nornil, cały dzień albo dobę bez niej?! A niech to diabli... Powinien się więc zbierać. Im szybciej pojedzie, tym szybciej wróci, ale naprawdę nie miał najmniejszej ochoty się wybierać na jakieś głupie polowanie ze schorowanym starszym panem.
- Nie, nie trzeba - odpowiedział.
Zapakowała mu jednak komplet suchego ubrania na zmianę. Koszulę, wojłokowe galoty i bieliznę. Jechał w chałacie po synu pasterza, który był ciepły i stworzony do warunków na stepie, ale Tian wie co tam będą we dwóch wyprawiać. Zawahała się. pomysł dziadka nie był taki zły. U niej w domu rodzeństwo też biegało w szelkach, tyle, że drugi koniec trzymała ona albo któraś opiekunka. A teraz miałaby wyjść z jurty i zostawić małego tak swobodnie? Bała się...
Podeszła z zawiniętymi rzeczami przy piersi do Arechiona. - Bierzesz miecz? - spytała.
- Oczywiście, że biorę - odparł. - Nie ruszam się bez niego jak muszę gdzieś... wyjechać.
Poszła więc po czarną klingę i wróciła do niego. Wyciągnęła obie dłonie z obiema rzeczami.
Wziął od niej miecz, przerzucił go przez ramię i założył na plecy. Wiedział, że Sing jest na niego zła. I wiedział za co. Ale nic nie poradzi, że mu dziadek zepsuł tak wspaniale zapowiadający się dzień. No doprawdy, w drodze mieli pełna swobodę, tu nie. Męczyło go to już. Chciał by wszystko było jak dawniej... Odłożył wszystkie pakunki na bok, przyciągnął Azjatkę do siebie pocałował i przytulił.
- Przepraszam - szepnął po chwili. - Za wszystko. Ale naprawdę najchętniej bym dziś nie ruszał się z łóżka... A przynajmniej nie oddalał od ciebie i Szena na tak długo...
Odsunął się, pozbierał rzeczy i ze spuszczoną głową, praktycznie pociągając nogami po ziemi, opuścił jurtę.
Przytulił ją, ale zaraz się odsunął i wyszedł. Jej nie miał za co przepraszać... Dziadka powinien. Ale nie pojmie tego. Starek się żachnął, chyba pomyślał, że Arechion go obwinia o śmierć wnuka... Arechion chyba nie wiedział co naprawdę stało się z bliskimi pasterza. Stanęła w wyjściu i patrzyła jak Arechion i starzec przygotowują się do drogi. Pasterz coś gestykulował, pokręcił głową. Chyba nie pozwolił brać czarnego potwora. Nie dziwne. Takie zwierze tylko by spłoszyło te małe zwinne, podobne bardziej psom, koniki. Zabrali jej kałmuka za to i pozostałe dwa koniki. Ten dla Arechiona był osiodłany w dziwne, malutkie drewniane siodełko. Bardziej do stania niż do siedzenia. Do kałmuka przytroczone jakieś pakunki... Może rzeczywiście wrócą na wieczór. Może z Arechionem pójdzie dziadkowi szybciej to łapanie... A może wręcz przeciwnie... Ech... Żeby się tylko tam nie pozabijali. Starek próbował traktować Arechiona jak swojego. Jak syna. A on nie potrafił tego docenić. No, ale czego spodziewać się po chłopcu, którego wychowywały kobiety. Potrzebował męskiej ręki, a jej nie miał i uważał się za najmądrzejszego, bo matka i siostra go w tym pewnie utwierdzały i hołubiły. Ojciec albo chociaż wuj czy mądry Sifu, nauczyłby go pokory przed Niebem. Tak wielkim, tak błękitnym, tak niewzruszonym i rozległym. Wsiadł na konika. Mimo wszystko uśmiechnęła się. Nogi miał wysoko ugięte, kolana prawie pod brodą. Dziadek zacmokał na swojego konika i resztę i ruszył szparko w step. Wyglądał... jakby wyrastał z grzbietu swojego wierzchowca. Wyprostowany, pewny siebie. Takim go jeszcze nie widziała.
Arechion wsiadł na tego śmiesznego, małego konia... Było mi piekielnie niewygodnie! Jak można jeździć na czymś tak... małym i z tak twardym siodłem?! Aaaaaah! Zadek go będzie bolał, to pewne! I omal nie uderzył się w swojego... imbryczka! Nie rozumiał dlaczego dziadek nie chciał mu pozwolić na to by wziął Dendiego. Przecież to równie zwinny koń do tych. I zdecydowanie wygodniejszy, a w takiej pozycji będzie cały ścierpnięty, obolały i z obitymi czterema literami nim dojadą na miejsce... Nie mógł się ustawić. Nie zsuwał się co prawda, ale ciągle coś go uwierało albo gniotło...
Na odchodne kazał Dianie zostać z Sing i Szenem. Miała ich pilnować jak oka w głowie i pogryźć każdego potencjalnego oprawcę. Nie odwrócił się już, bo chyba by zleciał. Ruszył za dziadkiem, starając się jechać w miarę luźno... Choć było to praktycznie niemożliwe do wykonania.
Dziadek co jakiś czas oglądał się na Arechiona. Trochę ponuro, trochę z niecierpliwością. Kiedy słońce stanęło w południe, sam też się zatrzymał. Przyłożył dłoń do oczu, przeczesywał step wzrokiem. Od siodła odczepił urgę. Sprawdził sznur, zawiązał pętlę.
- Nu biełyj. Widzisz? Tam stadko. Trza zagonić. Pętlę zarzucić, zaciągnąć ku sobie. Patrzaj.
Strzyknięciem pogonił konika. Najpierw powoli, równo, spokojnie, truchcikiem. Kiedy był już blisko stada, puścił się pełnym galopem, uderzając dłonią konia po zadzie, a w drugiej dzierżąc urgę niczym włócznię. Ogier, przywódca stada chrząknął głośno, stanął nieruchomo, patrzył na jeźdźca. Nagle stuknął kopytami o trawę i ruszył przed siebie. Za nim pobiegło stado ławą. Momentalnie uniósł się kurz, step zagrzmiał tętentem kopyt. Dziadek nie hamował się już, pohukując i wyjąc, wpadł w stado z boku rozganiając konie na boki, jakby rzekę, trafiającą na kamień. Jego celem był ogier. Ruszył w pogoń za nim. Konik uciekał przed nim robiąc zwinne zwroty prawie w miejscu, obracając się, nagle, stajać w miejscu i biegnąć w przeciwnym kierunku. Ale pasterz nie dawał za wygraną. Stanął w siodle. Czuł jak jego wierzchowiec pędzi równo, lekko chrapiąc. Sam dzięki tej pozycji był prawie nie ruchomy. Wysunął się maksymalnie do przodu prawie przed łeb konia, od ogiera dzielił go coraz mniejszy dystans. Trzy długości urgi, dwie, jedna... Ogier zarył kopytami, odwrócił się, chciał przemknąć obok niego. Pasterz odwinął się w siodle, zamachnął kijem, krzyknął i w ostatniej chwili poczuł szarpnięcie. W pętli tkwiła szyja płowego, dzikiego konika, który w tej samej chwili szarpnął się, próbując wyciągnąć łeb. Wyprostował szyję, zniżył głowę, cofał się. Dziadek zareagował odruchowo i natychmiast. Gwizdnął na swojego konia, zaparł się nogami. Zaczął ciągnąć urgę do siebie. Jego wierzchowiec mu w tym pomagał, idąc krok za krokiem do tyłu. Zmagali się tak ze sobą. Ale przywódca stada powoli przegrywał z duszącą pętlą i połączoną siłą człowieka i drugiego konia. W końcu był na tyle blisko, że pasterz gdyby chciał mógłby dotknąć mu chrap. Zastygli na moment, jakby w impasie, kiedy nie wiadomo jaki ruch uczynić, bo każdy mógłby przegrać lub wygrać. Był to pozór jednak. Dziadek poruszył urgą, szarpnął, przechylił się przy szyi konia i złapał tamtego za łeb. Zacisnął jeszcze raz i nagle zsunął się z siodła, napierając całym ciężarem na złapane zwierzę i przekręcając mu głowę, tak, że kon stracił równowagę i wyginając szyję, walną bokiem na ziemię.
To wystarczyło pasterzowi. Okrakiem znalazł się nad koniem i gdy ten chwilę później poderwał się, odpychając się kopytami od ziemi, dziadek siedział już na nim na oklep. Jeżeli wcześniej wydawało się, że pełen okrzyków i szybkości pościg był największym wyzwaniem, to teraz zaczęła się dzika walka objuczonego mężczyzną zwierzęcia, które wygięło grzbiet w łuk, pochyliło nisko łeb i skakało wściekle po stepie, odbijając się wysoko w górę ze wszystkich czterech nóg.
Białowłosy cały ścierpł już na tym małym koniu. Nornil, jak na tym można jeździć, gdzie jest Dendiiiii! Dziadek nagle się zatrzymał i zagadał do niego.
- {Taaaa... Widzę... I co z tego? Dupa mnie boli...} - zamarudził sobie pod nosem w swoim języku.
Nim się obejrzał, dziadek ruszył w stronę stada. Arechionowi omal szczęka nie opadła do samej ziemi... I ten starek śmie sądzić, że jest schorowany? O nie, leczenie jakie chce mu zaserwować Sing absolutnie nie jest mu potrzebne... I jeszcze bez pomocy rąk trzyma się w tym śmiesznym siodełku... Nie gorzej, on w nim nie siedzi, on STOI! Na dodatek świetnie się przy tym bawi...
Arechion wziął do ręki swój kij, obejrzał go dokładnie. Sprawdził jego wytrzymałość, zbadał linę... Wyglądało w miarę porządnie. Chyba nie zrobi tym krzywdy zwierzęciu? Zresztą... Jak tylko złapie i będzie w stanie przemówić do zwierzęcia, to nie powinno mu się wyrywać. Tylko jak utrzymać się na tym maciupeńkim koniu... Wstać jak dziadek z pewnością nie wstanie. Musi się też trzymać. I był jeszcze problem wagi... Białowłosy ważył dużo więcej niż starek, koń się pewnie szybko zmęczy, galopując z takim ciężarem na plecach, a przecież nie chciał za nadto zwierzęcia męczyć. Ale mają jeszcze dwa inne...
Zerknął znów na dziadka. Pędził chyba za przywódcą stada. Ładny, dorodny... Ale znów mały koń. Naprawdę w tym siodle był sprawniejszy niż kiedykolwiek. Po dłuższej gonitwie, dopadł zwierzę i zaczął je odciągać od wystraszonego stada. W końcu... Obalił je na ziemię, a chwilę potem dosiadł. Białowłosy spiął swojego konia i ruszył galopem w stronę dziadka. Chyba oszalał, siadać na dzikim zwierzęciu i to na oklep! Jeśli nie umie z nimi "rozmawiać" i oswajać słowem czy ruchem, nie ma szans na... O Nornil... Przecież nie może pozwolić, żeby dziadkowi coś się stało albo co gorsza... Nie, nie, nie! Koń zaczął skakać, wierzgać, to zdecydowanie za dużo! Pognał swoje zwierzę jeszcze bardziej, choć siodło mocno waliło go w tyłek, a i klejnotom się obrywało co jakiś czas. W końcu praktycznie zeskoczył z kałmuka i rzucił się pełnym pędem w stronę wciąż wierzgającego, dzikiego zwierzęcia...
Dziadek usiłował utrzymać się na grzbiecie rozbrykanego ogiera. Zwierzę wybijało się w górę i lądowało na ziemi z impetem, od którego mężczyźnie zęby dzwoniły. Mimo tego nie puszczał się grzywy ani nie tracił dobrego nastroju. Pohukiwał i krzyczał ile sił w płucach. Nagle konik szarpnął się tak, zarył kopytami, że pasterz zsunął się na jeden z jego boków. Prawie na ziemię. Zwisał przez chwile, trzymając się kępek grzywy obiema pięściami, odbił się zdrową nogą od ziemi i udało mu się drugą przerzucić na powrót przez grzbiet. Przylgnął do karku zwierzęcia, ścisnął mu boki udami. Szarpnął grzywę. Koń dalej skakał, ale po tej nieudanej próbie zrzucenia, zaczął tracić impet. Odbicia były coraz niższe i przerwy pomiędzy nimi coraz dłuższe. W końcu podrygiwał bardziej w miejscu niż podskakiwał, Chrapał głośno. Przez ciało i skórę przechodziły mu drżenia. Pasterz odczekał jeszcze chwilę. Starał się wyczuć czy już przełamał zwierzę, czy te próbuje go oszukać.
Białowłosy zwolnił widząc jak koń zaczyna się uspokajać. Ale mimo wszystko wyciągnął dłoń ku górze i podchodził już spokojnie... Arechion spojrzał na niego z wyrzutem.
- [Niech mnie dziadek więcej tak nie straszy, myślałem, że zwłoki do jurty zawiozę i mnie Sing za jajka powiesi za niedopilnowanie dziadka i nie zapewnienie mu bezpieczeństwa] - powiedział.
- [Cichaj synek, patrzaj - powiedział pasterz, powoli puścił grzywę. Ściskał konia teraz już tylko nogami, chwila wyczekiwania czy szarpnie, czy znów zacznie skakać... i konik ruszył spokojnym truchtem przed siebie. Starzec roześmiał się. - Tak się to robi synek. - zrobił kilka kółek, zawrócił do biełycha. - Bierz urgu, twoja kolej. Teraz stado bez niego to latwim wylapim, beda szly do niego, patrzec, a on juz moj.
Arechion spojrzał jeszcze raz z wyrzutem na starka i pogroził mu palcem. Klaśnięciem przywołał swojego kałmuka i ponownie go dosiadł. Zawiązał pętlę na końcu kija, wiedząc, że nie da rady łapać koni używając obu rąk. Musi się trzymać.
- {Hja!} - krzyknął w swoim języku. Ruszył galopem za stadem. Tyłek i tak go bolał... I dalej się obijał. Chwycił mocno kij i wybrał dorodną klacz. W takim pędzie ciężko było zarzucić linę na jej szyję... Zamachnął się raz i omal nie zleciał. Kolejny i znów to samo. Ścisnął kałmuka najmocniej jak tylko mógł kolanami, złapał się siodła, również z całej siły i wyciągnął tyle ile mógł... I złapał klacz, ale ta zaraz ściągnęła go z siodła. Na szczęście pętla nie puściła, Arechion wylądował trochę twardo, na kolanach, na ziemi. Zaraz się podniósł, odciągnął zwierzę na bok i wyciągnął dłoń ku górze.
- {Sza! Spokojnie! Nie wierzgaj, nic ci nie zrobię! No już!} - mówił w swoim języku do klaczy, która jak tylko złapała z nim kontakt wzrokowy, przestała się wyrywać. Ton jego głosu był władczy, ale spokojny. Niby twardy, ale z miękką nutą. Zbliżył się do niej, wciąż trzymając kij... Spokojnie, powolutku... Dotknął jej łba, potem szyi. Zdjął pętlę. - {Szaaaa...} - szepnął jeszcze i z szerokim uśmiechem wskoczył na jej grzbiet. Podbiegł dumnie na swojej zdobyczy do dziadka.
- [Powiedzmy, że tak się to robi po mojemu] - rzekł. - [Ile tych koni nam potrzeba?]
- [Aleś kolanami zarył w step] - machnął ręką pasterz. - [Stań w siodle, trzymaj równowagę. Konik podoła. Pracuj samymi nogami, a ciężar miej nisko, nie siedź ciągle. Nu, aleś ładnie obłaskawił klaczkę, ładnie] - pochwalił. - [Na nadaam... pomyślim] - zastanowił się. - [Z tyle klaczków, z tyle źrebców jednorocznych, i z tyle ogierków w pełnych letach, do parzenia na ten czas] - Po kolei pokazał pięć palców, trzy palce i dwa. - [Te dwa ostatnie odsprzedam i możu jednu klaczku. Reszta do obroczków, do zagródek. Ja połapię młode, a ty ich matki teda.]
Arechion pokręcił głową, ale uśmiechnął się, słysząc pochwałę.
- [Jak wstanę, to zlecę na twarz. Za duży jestem żeby tak sobie brykać na tym koniu. Dobra, to bierzmy się do roboty. Przywiążę tę klacz, potem się nimi porządnie zajmę i w miarę wytresuję. Czasu coraz mniej, co z klaczą? Do czegoś ją przywiązać?]
- [Spętamy.] - dziadek gwizdnął na swojego kałmuka, który przydreptał do niego posłusznie. Wyjął z sakwy naręcze konopnego sznura. - [Trzymaj dobrze przy pysku oba, ale ogiera tylem do klaczy, niech się nie widzą] - nakazał. Zsiadł z ogiera. Poklepał go po szyi, po karku, ostrożnie zsunął się do nóg i szybko paroma ruchami okręcił mu pęciny. Najpierw tylne, stojąc od przodu konia, żeby nie mógł go kopnąć, potem przednie, wykorzystują to, że Arechion przyciągał przód zwierzęcia do ziemi. To samo zrobił z klaczą. Potem związał oba konie powrózłem przy sobie. Mogły ledwie drobić w miejscu. Nie pobiegną w step. Na koniec doczepił do nich kałmuka Sing Lung. Teraz powinny stać wszystkie trzy w miarę spokojnie i w miarę w miejscu.
- [Szo. To ja bierem źrebaki, a ty ich macie] - wskoczył na grzbiet wierzchowca, odbijając sie ze zdrowej nogi. Złapał mocno i pewnie urgę i już niespiesznie ruszył w stronę stada, które popatrywało niepewnie na ogiera i próbowało jednocześnie do niego się zbliżyć, ale i utrzymać dystans od ludzi. Zwinnie zaczął gonitwę za młodymi koniętami, które nie mając jeszcze tyle siły i umiejętności były łatwym celem. Raz dwa złapał jednego. Jedna z kobył od razu ruszyła w jego stronę. Zamachał ręką na Arechiona, ponaglając go do zajęcia się oddzieloną od stada klaczą.
Białowłosy znów dosiadł kałmuka i ruszył na kolejne łowy... Dziesięć koni, czyli jeszcze osiem zostało. Powinni zdążyć. Nocować by tu nie chciał... Złapał porządnie kij i ruszył znów galopem na stado.
- {Iiiihaaaaaa!} - zawył z radością, goniąc za uciekającą mu kolejną sztuką. Niezła zabawa, ciekawe czemu na jego wyspie tak nie robią. Z drugiej strony, ich sposobem koń się nie boi, a te owszem. Ale... Można się wyżyć. I to tak naprawdę wyżyć. Dawno nie mógł się tak pobawić, może jednak ten dzień nie będzie taki zły jak przypuszczał. A na wieczór Sing mu ten tyłek pewnie odpowiednio wymasuje... Mmmm....
Dopadł klacz, zarzucił jej pętlę na szyję i obłaskawił podobnie jak poprzednią. Z pomocą dziadka spętał jej nogi i ruszył za kolejnym, wskazanym przez starka zwierzęciem. W końcu zaczął pokrzykiwać z radości przy każdym sukcesie, a nawet porażce. Nieważne, że nie trafił pętlą na szyję wystraszonego konia, ważne, że szło mu to coraz lepiej, a cała ta gonitwa była świetnym oderwaniem się od codziennych obowiązków w obozie. Nawet się nie zorientował jak zaczął wstawać w tym siodle, trzymając równowagę. Choć co jakiś czas musiał przysiąść. Ale robił to już coraz rzadziej. Musi koniecznie nauczyć tego swojego syna!
Mały koń, na którym jeździł, o dziwo praktycznie się nie zmęczył. Arechion zerkał co jakiś czas na dziadka. W ogóle nie wyglądał na starego. Ganiał źrebaki z uśmiechem, przypominał zachowaniem bardziej nastolatka niż staruszka. A i kondycje miał niezłą. Jak tylko skończyli, dziadek podał jeść, a później podszedł do przywódcy stada z nożem... Arechion myślał, że chce tak dorodnego konia zarżnąć i już miał wstać, żeby go powstrzymać, ale ten tylko klęknął mu przy kopytach, rozciął pętające go liny, klepnął w zad i pogonił z powrotem do stada.
- [Dlaczego wypuściłeś tego konia?] - zapytał białowłosy, siadając na trawie. - [Dorodne zwierzę, dużo by ci za niego zapłacili na targu]
Pasterz uśmiechnął się pod wąsem. Ech, jak ten biełych nic nie rozumie.
- [Właśnie dlatego synek. Że dorodny. Nie bez powodu jest przywódcą stada. przy nim nie zginą. A ja za rok znów będę mógł nałapać ślicznych źrebaczków i klaczek z jego lędźwi. Abo kto inny. Jak wyłapiesz najlepsze sztuki, to co potem ostanie? Dał mi czego potrzebowałem, niechże pasie się pod niebem słodką trawą i niech mu się wiedzie. Przy nim pewnikiem wilcy stada nie użrą. Nu, spieszyło ci się jakby, a na trawku siadasz? Zmęczonyś? Zadku boli?] - zaśmiał się. - [Nu, jeszcza z miasiac takiej harcy, a na naadam byś pojechał i możu trofea zdobył]
Uśmiechnął się półgębkiem. Tak, bolał go zadek. Ledwo siedział, szczerze mówiąc, a co to będzie jutro? Jeszcze ziół powinien nazbierać... Wstał i otrzepał spodnie.
- [Nigdy nie miałem kontaktu z takim siodłem, trochę niewygodne, a i sama jazda na tak małym koniu bardzo trudna. Ale warto było, świetna zabawa, dziękuję. Teraz muszę nazbierać ziół i kwiatów... Dziadek niech usiądzie i odpocznie, nie powinno mi to zająć dużo czasu] - powiedział i bez czekania na dalszą odpowiedź oddalił się w poszukiwaniu różnych roślin.
Dziadek patrzył jak młody zbiera ziele i kwiaty. Westchnął sobie. Sięgnął po bukłak z kumysem, odkorkował i pociągnął kilka porządnych łyków. Hmm dziwnie smakował. Zamlaskał. A nic tam. Oparł się o siodło i zaczął śpiewać o końskim galopie przez step, na dychotonie, brzękliwie i z głębi gardła i krtani. To był jedynie dźwięk, bez słów, ale słyszał w nim wiatr i postukiwanie kopyt o twardo-miekka ziemię...
Do uszu Arechiona dobiegł śpiew. A w zasadzie... Nucenie. Coś jak Sing na ich pierwszej, wspólnej warcie, ale i zupełnie inaczej. Ładny dźwięk. Wsłuchując się w niego, zbierał dalej... Ziół wiele nie było... Miodunka, szałwia, rumianek, babka, krwawnik. Znalazł też stary, ziemny ul. Pszczoły dawno go opuściły, ale miód wciąż w nim był. Wrócił do konia po pustą sakwę. Przy okazji przywiązał pęczek ziół do siodła, następnie wyciągnął wszystkie czyste plastry i schował je do woreczka. Miodu nigdy za wiele... Obmył ręce i zaczął się rozglądać za kwiatami... Niebieskie, czerwone, fioletowe i żółte. Nazw jak zwykle nie znał, jedynie wrzos, ale ładne były i ładnie pachniały. Ułożył z nich zgrabny bukiecik, przyozdobił kilkoma gałązkami żebrowca i obwiązał długimi źdźbłami trawy żeby się nie rozleciał. Obejrzał dokładnie... Hmmm... Powinno się jej spodobać. Najwyżej znów kichnie. Uśmiechnął się przypomniawszy sobie jej ostatnią reakcję na taki "prezent". Tu niczego innego wymyśleć nie mógł. Przydałby im się piknik, jakiś spokojny wieczór tylko dla nich dwojga... Ale w tych warunkach było to niemożliwe. Wrócił do dziadka.
- [Możemy wracać] - rzekł, przywiązując bukiet do siodła tak, by nie rzucał się w oczy i żeby Sing go nie dostrzegła jakby wyszła z jurty by ich powitać.
- [Szo] - przytaknął dziadek. Podniósł się nawet bez stęknięcia. Ha, ta gonitwa na koniku naprawdę go odmłodziła! Zadowolony, zebrał razem wszystkie konie za postronki wokół pysków i karków i związał razem do kałmuka i dwoma innymi sznurami do swojego konia i konika Arechiona. Potem porozcinał pęta. Stado pasło się stosunkowo blisko, ale ani ogier, ani żadne inne zwierze nie próbowało do nich podejść. Tak jakby schwytane konie nie były już jego częścią.
Wskoczył susem na swojego kałmuka. Noga nawet nie zarwała. Poklepał się po udzie. - [Nie ma to jak niebo nad tobą, koń pod tobą, step pod jego kopytami i bukłaczek jaaraku. Ech, a takiemu jak ty synek, to jeszcze białku pod tobą] - zaśmiał się, zakrzyknął po mongolsku i uderzył konia w boki piętami.
Sing Lung wróciła do jurty. Zajęła się codziennymi obowiązkami. Posprzątała, pozmywała, zaczęła przygotowywać zupę na obiad, a może kolację... Do tego baraninę w silnych ziołach. Dziadek wspaniałomyślnie zarżnął jedno jagnię, uradowany jej leczeniem chromej nogi. Przebąkiwał coś, że musi dobrze jeść. Westchnęła. Tak, musi... Ale po co? Arechion i tak jej nie pozwoli pomóc dziadkowi. Zakaże jej jak zwykle, będzie straszył i panikował, że umrze od tego. Znów przypomniała sobie poranną rozmowę... A było tak miło. Niepotrzebnie pytała. Nastawiła jedzenie na ogniu i mogła wreszcie usiąść. Zalała sobie czarkę cza i odstawiła na bok. Z sakwy wzięła gliniany słoiczek z miodem. Tian, prawie sama skawalona masa. No nic. Odłupała sobie trochę na spodeczek. Wzięła Szena z zaimprowizowanego kojca. Pod wpływem impulsu, posmarowała odrobiną miodu sutek i dopiero dała go małemu. Najpierw się skrzywił, zmarszczył nosek, ale za chwilę przypiął się i uciskał ją rączkami jak zwykle.
- <Tylko nie gryź mamy pierożku>
Potem pochodziła z nim trochę po jurcie, trzymając na rękach. Był trochę marudny. Nie miał nawet ochoty na raczkowanie. Dotknęła mu główki. Nie, nie miał gorączki. Przewinęła go i położyła się z nim na posłaniu. Nawet szybko przysnął. Usiadła po cichu i wzięła się za szczotkowanie włosów. Sprawdziła garnki. Znów wróciła na posłanie. Znów rozmyślała, patrząc na syna. Znów zastanawiała się jaki będzie, na kogo wyrośnie i na ile będzie podobny do Arechiona czy nie daj Tian do Bregena... i co by musiała wtedy uczynić... Wzięła szmatkę i delikatnie obmyła synkowi szyję i złoty łańcuszek. Pobulgotał tylko coś przez sen. Nie chciała go budzić... Ale... powinna. Zjadła miseczkę ugotowanej zupy, zagryzła plackami z farszem ze śniadania. Szen dalej spał. Na dworze poszczekiwała Diana. Wyjrzała z jurty, Szutao próbował zachęcić do zabawy wielkiego kudłatego psa pasterza, ale ten udawał jakby go nie widział. Rozejrzała się. Było ze dwie godziny... może trzy po południu. Step wyglądał przepięknie. Było ciepło, słonecznie. Szumiały dość wysokie już trawy, grały świerszcze, świergotały polne ptaki. Wciągnęła powietrze. Nawet dzikie bezdroża miały swój urok.
Wróciła do środka. Wzięła z sakwy zeszyt, zaczęła pisać. Ale nie mogła się skupić. Napiła się jaśminowej cza. Znów wstała i wyjrzała z jurty. Obejrzała się na Szena. Podjęła decyzję. Szybko spakowała w węzełek rzeczy. Koszule, bielizna, spodnie... co tam było do wzięcia. Do sakwy zapakowała trochę jedzenia. Do bukłaczka cza. Wzięła jeszcze trochę wina, kadzidełka. Ubrała się w chałat, buty i kubrak. Obudziła Szena i ubrała go cieplutko, a potem włożyła do nosidełka na biuście. W jedną rękę wzięła rzeczy, sakwę i węzełek, w drugą miecz. Nie miała zamiaru dać się kiedykolwiek jeszcze zaskoczyć bez broni. Wygasiła palenisko, zabezpieczyła garnki przed wystygnięciem. Szkoda jedzenia, musi być w porządku. Wyszła z jurty i starannie ją zasznurowała. Rozejrzała się dookoła czy wszystko jest jak należy.
- Szutao, idziemy! - zawołała na wilka, który zaraz podbiegł do niej uradowany. Pogłaskała go po łbie. Po raz wtóry odetchnęła letnim stepowym powietrzem i już bez oglądania się ruszyła pomiędzy skałki. Diana biegała wokół niej i buszowała w trawie. Szen odzyskał wigor i rozglądał się ciekawie.
Przed zachodem słońca wrócili do jurty. Diany nie było na zewnątrz. Pewnie Azjatka wzięła ją do środka, do tej skrzyni, żeby mieć ją blisko siebie. Arechion pomógł dziadkowi uwiązać konie, potem wypiął od siodła swoje rzeczy, bukiet kwiatów schował za plecami i wszedł po cichu do jurty. Podejrzewał, że Sing Lung spała... Wszystko wypadło mu z rąk. Jurta była kompletnie pusta... Ognisko zagaszone, posłanie zaścielone... Przeraził się, serce zaczęło mu trzepotać w piersi. Klęknął przy ich rzeczach... Nornil, nie... Spakowała się... Uciekła... Zabrała Szena i uciekła od niego! Wybiegł przed jurtę, rozejrzał się po ziemi, ale śladów widać nie było. Żadnych! Opuściła go, mając dość jego zachowania względem dziadka... Albo względem siebie. Pewnie i tego i tego... Ale przecież kochał ją! Tak bardzo ją kochał... Tak, może i przesadził, ale przecież dziadek się nie obraził! Wręcz przeciwnie, świetnie się bawił z nim na tym polowaniu. Czy ona naprawdę musi przywiązywać tak wielką wagę do zachowania?! Przecież wie, że dziadek nie bierze tego do siebie, a i sam bywa dużo gorszy względem nich...
- SING LUUUUUUUUUUUUUNG! - wrzasnął, może usłyszy... Ale jak wzrokiem sięgał, tak widać jej nie było. - SIIIIIIIIIIIIIING!
Pusto... Kompletna pustka. Zostawiła go, miała rację. I pełne prawo do tego. Ale i tak... Czuł się okropnie. Nie potrafił już nawet powstrzymać łez, które cisnęły mu się do oczu jak głupie. Nie mógł iść jej szukać, bo nie wiedział, w którą stronę poszła! Nie mógł! Nic nie mógł! Wrócił zrezygnowany do jurty, opadł prawie bezsilnie na posłanie i wtulił twarz w jej poduszkę. Taka była jej wola, taką decyzję podjęła... Nie, nie może się tak łatwo poddać i dać jej odejść. Nie w taki sposób. Niech przynajmniej będzie pewny, że nic jej nie jest... Wtedy... Będzie mógł skończyć wszystko tak jak trzeba... Otarł łzy i to co mu z nosa wypływało, usiadł. Był cały rozdygotany... W uszach mu dudniło, prawie nic nie słyszał. Rozejrzał się, jego wzrok zatrzymał się na dziadku, który chyba mu się przyglądał...
- [Nawaliłem...] - praktycznie jęknął. - [Muszę... Muszę ją znaleźć...]
Pochwycił miecz, sztylety, siodło i wybiegł z jurty. W mgnieniu oka osiodłał Dendiego, wskoczył na niego i pognał w step. Musi ją znaleźć, musi! Łzy ciekły mu po policzkach, w gardle miał jakąś kluskę... Z nosa mu ciekło. Już nawet nie wycierał tego, pędził przed siebie w pełnym galopie, rozglądając się za jakimikolwiek śladami, czy jej sylwetką... Za czymkolwiek, co wskazywałoby na to, że tędy szła... Zapewne wyruszyła do miasta, to najpewniejsza droga. Tylko tam mogła zdobyć transport. Udał się więc w tamtą stronę... Ale nie było jej na drodze. Ani w okolicach... Jak sięgał wzrokiem - pustka.
- SIIIING! - wrzasnął, w nadziei, że może usłyszy. Cisza. Chyba cisza. W uszach wciąż mu dudniło... Choć trochę mniej niż w jurcie. Nie, nie ma jej na tej drodze, już by ją dogonił. Piechotą daleko by nie zaszła! Konie... Może poszła za nimi?! Wykręcił, pognał Dendiego w stronę, z której nie tak dawno przyjechał z dziadkiem. Odnalazł miejsce polowania, ale też nic... Pokręcił się w okolicach, powrzeszczał, ale cicho i pusto! Nornil, błagam, jeśli ją znajdę, dam się wziąć pod buta! Niech mnie wychłosta, obije wokiem, ogoli na łyso czy ręce połamie albo język wyrwie... Tylko żebym ją znalazł! I Szena! Nasze maleństwo! Jak mogła... Jak mogła tak uciec?! Bez słowa, bez listu... Po prostu spakowała się i wyszła! A on się bawił wtedy w najlepsze!
Baku... Musi spróbować jeszcze tam... To jedyna nadzieja, tylko te trzy drogi znał, tylko tam może jeszcze ją znaleźć... Znów pognał Dendiego i znów... Pusto. Znów się popłakał. Zrobiło mu się duszno. Był na skraju paniki... Jest sam... Został sam... A jak... A jeśli ją zabili? Jakieś zbóje? Karawany chyba nie jeździły tędy, a nawet gdyby, to przecież musiałyby gdzieś obozować! Pokręcił się jeszcze, ale sensu większego to nie miało. Zmarnowany wrócił do obozu. Nie przewiązywał Dendiego, nie zdejmował mu siodła, nie miał na to po prostu siły. Do jurty nie wejdzie, na pewno wyglądał strasznie... Poza tym, dziadek już za dużo widział go takiego zaryczanego. Otarł nos rękawem, wdrapał się na wóz, skulił plecami do "wejścia" i usnął, popłakując jeszcze cicho.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|